wtorek, 7 grudnia 2010

Stoi na stacji lokomotywa (345 minut)

Pisząc ten tekst (7 grudnia, 21:45) jadę pociągiem InterCity z Krakowa do Warszawy. Właśnie musiałem kupić od konduktora nowy bilet, choć już jeden miałem. Zamiast odstać swoje w kolejce na dworcu PKP, poprosiłem bowiem o kupienie biletu moją Żonę, ona zaś postanowiła skorzystać z Internetu i zapłacić swoją kartą. Błąd! Wytknął mi go ów konduktor - na bilecie są dane właściciela karty (czyli mojej Żony), a na fotelu w pociągu są moje pośladki. Ta jaskrawa niezgodność powoduje, że mój bilet jest nieważny.

Czy spółka PKP-IC sprzedaje miejsca imienne, jak w samolocie? Nie. W każdej kolejowej kasie będąc zupełnie anonimowym Nikim mogę kupić dowolny bilet na dowolny pociąg i dać go dowolnie wybranej osobie. Czy mając w bazie imię i IP nabywcy biletu wyśle mu imieninowe życzenia? Nie.

Nie jest to też - o dziwo - kolejny wyrafinowany sposób na wyciągnięcie pieniędzy od pasażerów. Z tego co mówił konduktor moja reklamacja zostanie rozpatrzona pozytywnie i dostanę zwrot pieniędzy za jeden bilet (ten internetowy). Zobaczymy.

Konduktor wypisał nowy bilet. "Ja tylko wykonuję polecenia" - stwierdził, co jakoś dziwnie mi się historycznie skojarzyło. Czasem "tylko wykonywanie rozkazów" oznacza wysłanie do gazu paru milionów ludzi. Tu na szczęście skończyło się tylko na wysłaniu mnie i jeszcze kilku współpasażerów do bezsensownej kolejki na Dworzec Centralny w Warszawie. Tam też tylko wykonują rozkazy, więc kobieta w okienku rozpatrzy moją reklamację. Sprzątaczka dworcowa zamiecie błoto po kolejce innych czekających do tego samego okienka w podobnych sprawach. Ktoś podstempluje, ktoś zatwierdzi, ktoś policzy, ktoś wepnie do segregatora. Pasażeroreklamacje wejdą do opasłych sprawozdań razem z tonokilometrami, osobodobami i innymi statystycznymi potworkami.

Ta nikomu niepotrzebna praca będzie trwała, trwała i trwała, przerwana co najwyżej na chwilę kolejnym strajkiem kolejowych związkowców. Wąskie strużki reklamacji w bzdurnych sprawach codziennie zlewają się w wielką rzekę bezsensownej roboty, dającą życie tysiącom ludzi w tysiącach instytucji, które bez tego byłyby zbędne. Kolej (a właściwie jej wszystkie rozpączkowane spółki-matki i spółki-córki). Poczta. Firmy dostarczające gaz i prąd, które mimo nowoczesnego wizerunku są często polakierowaną wersją PRL-u. Urzędy.

Czy to jest naprawdę takie trudne: sprawdzić gdzie na świecie jest najlepsza poczta, najmniejsza biurokracja, najsprawniejsza służba zdrowia i najbardziej przyjazna kolej, a potem po prostu skopiować?

Czy w czasie kolejnej "wizyty studyjnej" prezes PKP nie mógłby, między jednym szampanem a drugim, zapytać swojego szwajcarskiego kolegi: "Słuchaj, Hans, jak ty to stary robisz, że te wasze Bahnen są takie czyste i punktualne? Fersztejen, Hans? Bo my w Polen niśt fersztejen."

Albo czy nie mógłby chociaż zadzwonić do Jona ze Sztokholmu i zapytać, jak szwedzkie koleje radzą sobie ze śnieżycami, bez ogłaszania "ulegnięcia opóźnieniu o 345 minut"? Tym ostatnim szczególnie byłaby zainteresowana moja Żona, podróżująca ostatnio do Poznania.

O tym, że dyrektor Poczty Polskiej zadzwoni z podobnym pytaniem do swojego kumpla Johna z Royal Mail nawet nie marzę.

Na razie jest więc tak, że przez Internet mogę kupić bez problemu bilet do teatru, bilet do kina i w ogóle zapłacić komukolwiek za cokolwiek, chyba że jest to bilet PKP.

Jeśli przez najbliższą godzinę mój pociąg nie "ulegnie opóźnieniu" przez coroczną zimę stulecia, która - cóż za niespodzianka! - przyszła do nas w grudniu, to może jeszcze dziś sprawdzę reklamacyjną procedurę PKP.

Powymyślali jakieś internety. A dalej, w kolejkę stać i morda w kubeł! Postoi na śmierdzącym dworcu przed okienkiem ze sfrustrowaną życiem kasjerką, to inaczej zacznie gadać!

sobota, 4 grudnia 2010

Kiedyś

Pochodzę z Piotrkowa Trybunalskiego. Jeżeli jeździsz trasą Warszawa-Katowice, to mijasz Piotrków z boku, między motelem w Polichnie, a wielką bełchatowską hałdą wyrastającą znienacka z równiny koło Kamieńska. Z trasy widać szare blokowiska, choć ja pamiętam swoje miasto jeszcze bez nich. Tam, gdzie dzisiaj dwupasmowa ulica prowadzi wśród bloków do wielkiego, postmodernistycznego kombinatu parafialnego, kiedyś malownicza wąska droga biegła wśród ogrodów do pachnącego kadzidłem i żywicą małego drewnianego kościoła.

Mimo wszystko, nadal między betonowymi klockami można dostrzec urok tego miasta, jeszcze majaczący pod warstwą powszechnej bylejakości. Utrzyma się? I jak długo?

W Piotrkowie mojego dzieciństwa całe życie toczyło się niegdyś wokół jednej fabryki. Jednego "zakładu pracy", jak mówiono w PRL. Oczywiście były i inne "zakłady", ale i tak najważniejsza była "Pioma". "Pioma" produkowała maszyny górnicze i była prawdziwym potentatem. Miała swoje osiedla, swój klub sportowy i swój stadion, wybudowany na ostatnie komunistyczne dożynki. Miała swoje szkoły i przychodnię lekarską. Parę tysięcy dzieci pracowników jeździło w wakacje na zakładowe kolonie lub z rodzicami na wczasy do zakładowych ośrodków. Dzieci dostawały też od fabryki paczki na święta, a zmarli pracownicy - orkiestrę górniczą na pogrzebie. Miasto w mieście.

Oczywiście po bankructwie PRL wiele się zmieniło. Maszyny górnicze nie były już tak potrzebne, więc fabryka chwytała się jakichkolwiek zamówień, byle tylko utrzymać malejącą produkcję. Pozbyła się mieszkaniowo-sportowego imperium, które stało się zbędnym balastem. Na miejscu dożynkowego stadionu zbudowano supermarket.

Kilkanaście lat temu miałem w swoim życiu ciekawy epizod - ukończyłem szkolenie dla agentów ubezpieczeniowych. Uczono nas tam, jak rozmawiać z klientami, jak obliczać składki i oczywiście jak sprzedawać polisy. Ostatecznie agentem nie zostałem, bo jakoś nie poczułem do tego "smykałki". Zapamiętałem jednak rozmowy z piotrkowskimi znajomymi, wpisanymi na listę moich pierwszych potencjalnych klientów.
- O, nie, wiesz, teraz to trzeba liczyć kasę, bo w "Piomie" źle się dzieje i zaraz będą zwalniać. Może kiedyś...
Trudno dyskutować z takim argumentem, zwłaszcza powtórzonym kilka razy przez różne osoby? Tak myślałem wtedy, dziś wiedziałbym jak zareagować na zastrzeżenie Klienta typu "nie teraz". Tłumaczył mnie wiek i brak doświadczenia. Ubezpieczeniowy epizod przeszedł do historii, zająłem się (ze znacznie większym powodzeniem) wieloma innymi sprawami.

Niedawno w tym samym mieście załatwiałem jakieś formalności. Była okazja do spotkania z tymi samymi znajomymi, starszymi - jak i ja - o 12 lat. "Co słuchać, stary?"
- Nawet nie pytaj, źle się dzieje. Podobno w "Piomie" będą ludzi zwalniać. Czekamy, co będzie. Ech, kiedyś było inaczej...

Rozumiesz? Przez 12 lat kilkudziesięciotysięczne miasto (a przynajmniej spora jego część) żyje na mentalnych walizkach, bo "w Piomie będą zwalniać". Od kilkunastu lat tysiące ludzi są pogrążone w apatii, bo "będzie źle".

Przez 12 lat można skończyć trzy kierunki studiów (a dwa bez wysiłku). Przez 12 lat zdążyłem poznać swoją Żonę, ożenić się, zostać ojcem, zdobyć dwa nowe zawody, rozkręcić firmę, dwa razy się przeprowadzić… Zrobiłem też parę głupich błędów, ale przynajmniej miałem okazję je zrobić. Nie jestem jeszcze tam, gdzie chciałem, ale na pewno gdzie indziej, niż 12 lat temu.

W którym miejscu Ty jesteś?

Czy nie jest tak, że od roku - dwóch - pięciu - dwunastu - tkwisz w wiecznym "kiedyś"? "Kiedyś będę szefem sam dla siebie". "Kiedyś założę firmę". "Kiedyś schudnę". "Kiedyś będę miał dużo pieniędzy". "Kiedyś rzucę w cholerę to wszystko". "Kiedyś będę realizować swoje marzenia".

Kiedyś.

Ale kiedy?

Pomyśl, bo łatwo możesz przeoczyć moment, w którym słowo "kiedyś" gwałtownie zmieni swój czas gramatyczny. Z przyszłego na przeszły. "Kiedyś mogłem zrobić inaczej". "Kiedyś było więcej możliwości". "Kiedyś nie było tych smarkaczy z prowincji, dybiących na moje stanowisko za połowę pensji".

To właśnie takie "kiedyś" musiało chyba spowodować, że w moim rodzinnym mieście istniało z woli radnych "Rondo Edwarda Gierka". On przecież symbolizował to "kiedyś" - gdy w opinii wielu trawa była zieleńsza, ludzie szczęśliwsi, a paczki świąteczne słodsze, bo cukierki były z cukrem, a nie z aspartamem. Ronda Gierka już nie ma, ale tylko dlatego, że z kolejnego starcia dwóch wizji historii wyszła zwycięsko ta druga. Mentalne walizki nadal stoją w przedpokojach, wciąż nierozpakowane. W całym kraju, bo z takich Piotrkowów składa się Polska.

W "Piomie" będą zwalniać, w centrali firmy przygotowują reorganizację, w Ameryce był kryzys (ekonomiści już się podniecają myślą, że znowu będzie - i znów będą mogli pobrylować w mediach jako eksperci). Będą powodzie, upały lub mrozy i śnieżyce. Gdyby było za mało, to zawsze państwo może zarządzić jakąś ptasią grypę albo wypowiedzieć bohaterską wojnę dopalaczom, przepełnionym furgonetkom, krzyżom czy aferzystom.

Naprawdę, jest tyle powodów, by nic konstruktywnego nie robić, że aż nie wiadomo, który wybrać. Bo "teraz" trzeba gasić pożar, ale "kiedyś" - to dopiero pokażemy, ileśmy warci!

A tak szczerze, to o jakim "kiedyś" pomyślałeś, czytając tytuł tego felietonu? O "kiedyś" w przeszłości, czy o tym przyszłym?

środa, 24 listopada 2010

Pięcioletnie pierwszaki, trzydziestoletnie nastolatki.

Anecie, Renacie, Jurkowi i Przemkowi dziękuję za inspirację.

Niedawno miałem przyjemność przysłuchiwać się ciekawej dyskusji dwóch zaprzyjaźnionych małżeństw na temat obniżonego wieku szkolnego. Przyjemność, bo mimo różnicy zdań (obie pary mają dzieci w wieku prawie szkolnym) rozmowa była niezwykle kulturalna.

Szkoła dla pięciolatków: zwiększanie szans czy odbieranie dzieciństwa?

Z jednej strony - trafia do mnie argument, że dzieciństwo jest teraz i tak niesamowicie długie. Kiedyś chłopak w wieku 14 lat był już mocno przyuczony do zawodu ojca, a szesnastolatce szukano męża. Dziś czternaście lat to dopiero półmetek edukacji. Zresztą, nie musimy wcale sięgać do odległej historii, w której królowa Jadwiga wyszła za mąż jako trzynastolatka (i to mająca za sobą dwa lata rządzenia krajem).

Moja Mama (czasy znacznie nam bliższe) mając siedemnaście lat zdała maturę i poszła do pracy w zdobytym właśnie zawodzie. Ja - podobnie jak Ty - zdawałem maturę w wieku lat dziewiętnastu, ale zamiast do pracy poszedłem na studia (bo zawodu jeszcze nie miałem, jak każdy absolwent LO). Automatycznie przedłużało to moje dzieciństwo o kolejne kilka lat. Dziś, jeśli rodzice żyją i nie mają nic przeciwko, dzieciństwo może trwać i do czterdziestki. 

Ale nie mówmy tylko o pójściu do pracy i osobnej lodówce.

Dorośli (metrykalnie) ludzie mają dziś dylematy żywcem wzięte z okresu dojrzewania. Jeden po drugim powstają filmy o infantylnych trzydziestoparolatkach, które nie wiedzą, co chcą w życiu robić. Trzydziestoletnie nastolatki chlipią na "Jedz, módl się i kochaj" marząc o księciu porywającym je z ich open-space’u. Ludzie w wieku dawniej określanym z szacunkiem jako "średni", dziś odnajdują w Internecie swoje szkolne miłości, a potem z dnia na dzień porzucają rodzinę. Zupełnie jak kiedyś, kiedy z dnia na dzień wymieniali Magdę na Ankę, bo ta druga chętniej pożyczała zeszyty z matmy.

Czy w takim razie dojrzewanie jest dziś wolniejsze? Nic z tych rzeczy. Dojrzewanie ciała i psychiki po prostu dramatycznie się rozeszło.

Niejedna czternastolatka ubiera się i wygląda (nie mówiąc o doświadczeniach) poważniej, niż studentka. Budzi to popłoch wśród panów mających, owszem, ochotę na "młodszy model", ale nie na wyrok za pedofilię. Maturzystki wyglądają starzej, niż ich nauczycielki. Nieprzeżyte dzieciństwo drzemie, zaduszone warstwą makijażu, ale obudzi się, spokojna głowa, za kilkanaście lat. Razem z lekturą "Dzienników Bridget Jones" obłożonych w papier w Kubusiem Puchatkiem.

Jako początkujący nastolatek chodziłem do szkoły muzycznej. Co pół roku odbywał się egzamin decydujący o pozostaniu w szkole, bez możliwości poprawki. Rozumiesz? Grasz przed komisją kilkuminutowy utwór, który stanowi o Twoim być albo nie być. Bez odwołań, powtórnego zliczania punktów, podciągania oceny w następnej sesji. Na korytarzu nie czeka psycholog gotów utulić spłakanego ośmio- czy nawet dwunastolatka, który właśnie na zawsze zakończył swoją muzyczną karierę, bo zbyt często nie trafiał w klawisze.

Porównaj to z nową maturą, którą możesz powtarzać co pół roku ad mortem defecatam, bo na psychologii w Krakowie potrzebna Ci jest średnia o pół punktu wyższa niż na zarządzaniu i marketingu w Warszawie, a właśnie chcesz się przenieść... 

Gdzie więc to mityczne dzieciństwo? Gdzie te lata szczęśliwe, które trzeba chronić przed pomysłami urzędników z Alei Szucha?

Z drugiej strony, szkoła wcale nie jest miejscem dobrym dla dzieci. Jeśli wziąć pod uwagę to, z czym moje dziecko może się zetknąć w szkole, to chyba już wolałbym je zabierać do nocnego klubu. Tam przynajmniej bezpieczeństwa pilnuje ochroniarz, a nie sfrustrowany niedouk barykadujący się w czasie przerwy w pokoju nauczycielskim. Narkotyków i seksu w toaletach tyle samo, ale przemocy mniej. No i nikt nie zakłada barmanowi kosza od śmieci na głowę.

Tak, zdecydowanie szkoła powinna być dozwolona od 18 roku życia.

Mojej podstawówki serdecznie nienawidziłem. Gdyby nie harcerstwo, uważałbym ją za czas stracony. Do dziś pamiętam smród przepoconego korytarza i zasikanych toalet, popisane ławki lepiące się od gum do żucia, kilogramy podręczników noszonych z jednej nudnej lekcji na drugą.

Ale nawet nie to było najgorsze. W szkole nauczyłem się, że słabszy przegrywa i że niesprawiedliwość bierze górę. WF i tzw. "prace społeczne" wyrobiły we mnie odrazę do fizycznego wysiłku. Do dziś nie umiem się uczyć, bo przez pierwsze lata nie miałem takiej potrzeby. W myśl egalitarnego przesądu dzieci płynnie czytające uczą się bowiem razem z tymi, które kiepsko rozróżniają litery. Tabliczki mnożenia nauczył mnie mój Tata, a wiedzę o świecie czerpałem z połykanych książek, w tym z mojej ulubionej lektury - zaczytanej na strzępy encyklopedii. W mojej edukacji podstawówka jest czarną dziurą.

Na szczęście trafiłem potem do dobrego liceum, szkoły z tradycjami, z nauczycielami zasługującymi na szacunek i z przyjazną atmosferą. Jednak tych pierwszych ośmiu lat nikt mi nie zwróci.

A może taka brutalna szkoła życia jest potrzebna?

Może w tym świecie (który, jak mówi Biblia, "cały podlega mocy Niegodziwca") po prostu trzeba pokazać dzieciom, jak jest naprawdę? Może przemoc, niesprawiedliwość i przebywanie w nieestetycznym otoczeniu to lepszy trening przed wejściem w dorosłość, niż rozwiązywanie równań i wkuwanie "Litwo, ojczyzno moja"?

Może potrzebne jest takie drastyczne rozstanie z bajkami, w których dobro wygrywa, a cnota jest nagrodzona?

Nic to, mamy jeszcze chwilę czasu na wybór szkoły dla naszego dziecka. Jeśli, oczywiście, urzędnicy z Ministerstwa Etatów Nauczycielskich nie wymyślą kolejnej reformy, ratującej tysiące "mianowanych" i "dyplomowanych" (i jakich tam jeszcze mają) przed skutkami demograficznego niżu.

Bo przecież zdajesz sobie sprawę, że tu wcale nie chodzi o dobro dzieci?

środa, 17 listopada 2010

Smakowite życie

Gdzież ta zalewajka autorstwa mojej Babci, smak mojego dzieciństwa! Gdzie bigos mojej Mamy i jej dekoracje sałatek na rodzinne spotkania!

Mam to szczęście, że moja Żona gotuje wyśmienicie. Agata robi to z sercem, eksperymentuje, ciągle się dokształca i poluje na każdą nową książkę Jamiego Olivera.

Dla mnie to szczęście, dla restauracyj (z których, z zawodowych powodów, korzystamy często) niekoniecznie. Moja Żona WIE jak powinny być zrobione potrawy wymienione w menu i na dodatek potrafi je przyrządzić. Wie, jak powinny smakować i co takiego się stało, że nie smakują. Potrafi też, w przeciwieństwie do mnie, odróżnić zapisaną w menu polędwicę od kilkakrotnie tańszej karkówki z nie wiadomo jakiego źródła. (Korzystając z okazji zasyłam wyrazy braku szacunku dla piotrkowskiego "Ormianina", która to restauracja kiedyś próbowała nam sprzedać to drugie jako to pierwsze).

Jako ekonomiczny darwinista tłumaczę sobie, że po prostu dobra kuchnia nie jest większości klientów potrzebna. Gdy jedzenie "na mieście" oznacza 20-minutową przerwę na lunch, z komórką przy uchu albo klientem po drugiej stronie stolika, a jedzenie w domu oznacza podgrzewanie w mikrofalówce mrożonek albo zapasów od rodziców, trudno być wybrednym. "Jedz, pij i popuszczaj pasa" to już zupełnie nie o naszej epoce. Z biesiad mamy tylko piosenkę biesiadną (z tym pierwszym słowem mającą tyle wspólnego, co galeria handlowa z galerią sztuki).

Jest coś jeszcze. Nie liczyłem, ale idę o zakład, że w Internecie znalazłoby się więcej stron o odchudzaniu i diecie, niż o radości z jedzenia. Im więcej w kolorowych czasopismach artykułów o zdrowym odżywianiu, tym trudniej zjeść poza domem coś, co sprawia przyjemność. Przypominam, że według mądrej definicji WHO zdrowie to "stan pełnego, dobrego samopoczucia, a nie tylko brak choroby". Trudno mówić o dobrym samopoczuciu, gdy jesz z tabelką kaloryczną w głowie, albo gdy na zjedzenie obiadu masz 20 minut i wolisz nie wiedzieć, z czego jest zrobiony.  

Myślę jednak, że nie jest to tylko kwestia braku czasu.

Może po prostu człowiek musi sobie znaleźć coś, czym się będzie katować, nie śpiąc po nocach i czując wyrzuty sumienia za dnia? 

Może miejsce średniowiecznych procesji biczowników zajęły internetowe fora o dietach? Może ludzie XXI wieku boją się cholesterolu, rozstępów i tłuszczu na udach, bo nie boją się już piekła z siarką i rogatymi diabłami, a czegoś bać się muszą? Rak jest zbyt straszny, wojna i terroryści zbyt daleko, ale centymetry w talii niepokojąco blisko. Do tego każda kolorowa gazeta poleca inną dietę i straszy innymi konsekwencjami. To naprawdę wystarczy, by czuć się nieswojo jedząc z apetytem i bez jakiegoś wyrzeczenia.

Swoją drogą, czy to nie dziwne, że w naszej kulturze grzeszne jest to, co najprzyjemniejsze i najbardziej naturalne: jedzenie i seks? Zarazem - czy to nie dziwne, że w tych dwóch dziedzinach ludzie wybierają albo post i powierzchowną bylejakość, albo - idąc ze skrajności w skrajność - zatracają to, co normalne i naturalne, i szukają udziwnień? 

Zostawmy filozofowanie. Prawda jest taka, że zjedzenie "na mieście" normalnego, uczciwej wielkości kawałka mięsa o smaku mięsa jest coraz trudniejsze.

Coraz więcej miejsc snobuje się na potrawy typu "duszone jądra delfina w brązowym sosie z żabich wymiocin, podane na słodko z sałatką z islandzkiego mchu". Wszystko oczywiście w ilościach homeopatycznych, nadziubdziane na środku wielkiego talerza, otoczone jakimiś picassami z sosu albo zieleniną. Plasterek czegoś utopiony w kilogramie liści absolutnie nie zaspokaja mojego głodu, a wręcz przeciwnie. 

Na szczęście prawdziwa kuchnia jeszcze się broni. Osobnego felietonu wymagałoby wyjaśnienie, dlaczego broni się przede wszystkim kuchnia cudzoziemska. W Warszawie (gdzie mieszkam od kilkunastu lat) broni się na przykład sieć rodzeństwa Kręglickich, nie tylko smaczna, ale naprawdę przyjazna dla rodzin z dziećmi. W "Chianti" przy ulicy Foksal nasza Córka obchodziła pierwsze urodziny, a tuż obok, w "Opasłym tomie", pierwszy raz, ze smakiem, jadła ślimaka (brr...). Na drugim cenowym biegunie - jedyny w Warszawie prawdziwy kebab "Efes" (Saska Kępa) oraz odwiedzany przez nas od lat wietnamski barek w oficynach Nowego Świata pod swojsko brzmiącą nazwą "Co tu". Nie mam pojęcia, co po wietnamsku znaczą te dwie sylaby, ale w dialekcie hanojskim oznacza to pewnie "niedrogo-smacznie-i-z-miłą-obsługą".

Trochę gorzej jest z rodzimą kuchnią. Porządny schabowy czy rosół z prawdziwej kury budzi u liczących kalorie sałatkożerców zabobonną odrazę. Kuchnia polska to zatem albo identycznie nijakie bary z obowiązkowym zdjęciem de volaille’a z frytkami na podświetlanym szyldzie coca-coli (służące chyba tylko do szkolenia kontrolerów sanepidu z wypisywania mandatów), albo modne od kilku lat "wiejskie stoły" na miejskich weselach. Nostalgiczna pamiątka mieszkańców blokowisk po dzieciństwie u dziadków na wsi... Trzecia wersja "kuchni polskiej" to chwyt marketingowy obłędnie drogich restauracyj dla snobów.

Nieliczne pozytywne wyjątki z naprawdę dobrą polską kuchnią (uczciwa porcja za rozsądną cenę) to na przykład klimatyczna "Gospoda do syta" w Aninie, albo "Zaścianek" przy Paryskiej. Tam czuć rękę gospodarza, a pańskie oko tuczy nie tylko konia w przysłowiu.

Prowadząc szkolenia jeździmy po całym kraju, co oznacza stołowanie się w różnych miejscach. Sytuacja jest podobna, jak w Warszawie: mnóstwo bylejakości, ale i gastronomiczne perły, które chce się odwiedzać, nawet nadkładając drogi. Niesamowite placki z gulaszem pod Rajgrodem, na które urywaliśmy się z Bartkiem, moim współtrenerem, każdego dnia po zajęciach. "Karczma pod gołębiem" w Nidzicy, obowiązkowy przystanek przy trasie Warszawa-Gdańsk, gdzie żurek robi się z żuru, a nie z E-666, a jajecznica smakuje jak jajecznica.

A skoro już jesteśmy przy gołębiach - za moich studenckich czasów w Krakowie przy Gołębiej istniała przeurocza maleńka herbaciarnia "Gołębnik", prowadzona przez dwie panie, bodajże matkę i córkę. Chodziło się tam na pyszną herbatę (każdy dzbanek nakryty kolorową "czapką") i tosty. "Gołębnik" był stałym punktem moich późniejszych wizyt w Krakowie - niestety, ostatnim razem zastałem tam już tylko opróżniony lokal, zamknięty na głucho. Smak "dwóch tostów ze wszystkim" pamiętam jednak do dziś.
O smaku decyduje bowiem serce, a nie miejsce czy sam przepis. Przykład?

Trudno znaleźć bardziej odczłowieczone miejsce, niż centrum handlowe, a w nim jeszcze bardziej odczłowieczone miejsce, niż sieciowy barek. I właśnie w takim miejscu, w Coffeeheaven w warszawskiej "Promenadzie" pewnego zwykłego dnia przeżyłem coś niezwykłego. "To co zawsze?" - zapytał mnie barista. Na chwilę poczułem się, jak przedwojenny Krakowianin, który od pół wieku co niedziela przychodzi do "Noworola", siada przy tym samym stoliku i zamawia to samo od lat ciastko. Nawet w kartonowym kubku biała czekoladowa mokka (czyli "to co zawsze") smakowała tego dnia inaczej.

To właśnie wtedy ostatecznie poczułem się mieszczuchem.

środa, 10 listopada 2010

Dziwna jest ta "Pierwsza brygada"...

11 listopada: dzień, w którym słowo "niepodległość" jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Dygnitarze składają kwiaty przed tablicami i pomnikami, harcerze prężą się na wartach honorowych, polonistki przygotowały patriotyczne akademie. Orkiestry dęte od tygodni ćwiczyły "Pierwszą brygadę".

Wiesz, że przed wojną "Pierwsza brygada" była nawet kandydatką na hymn państwowy? Choć przegrała z "Mazurkiem Dąbrowskiego" (też pieśnią Legionów Polskich, ale z innego okresu), to chyba tylko dlatego, że państwo nie może mieć dwóch hymnów. Przez całe Dwudziestolecie - i znów od 1989 roku - "Pierwsza brygada", obok "Roty", towarzyszy narodowym obchodom.

Cofnijmy się na chwilę w czasie, do sierpnia 1914 roku. Zaczyna się wielka wojna, nazwana później pierwszą wojną światową, a w niej stają przeciwko sobie zaborcy Polski: Austriacy i Niemcy przeciwko Rosji. Na krakowskich Oleandrach Józef Piłsudski tworzy I Kompanię Kadrową, zalążek przyszłych Legionów. Za kilka dni tych 144 patriotycznie wychowanych chłopaków wymaszeruje w stronę Warszawy, aby zrobić to, o czym marzyli ich dziadkowie: wzniecić powstanie i przywrócić Polakom niepodległość. Jak zareagują sami zainteresowani?

"Krzyczeli, żeśmy stumanieli...", napisali o tym później autorzy "Pierwszej brygady". Krzyczeli? Bez przesady. Polacy byli po prostu obojętni. W Kielcach wchodzącą kompanię powitały trzaskające okiennice. Zamykano je, żeby nie widzieć i nie słyszeć "tych awanturników". Naprawdę nikt nie miał ochoty mieszać w panującym dotąd porządku. Ludzie mieli pracę, mieszkania, plany na przyszłość. Niby co i po co mieli zmieniać? Ideały odfajkowywali idąc w niedzielę do kościoła i ewentualnie śpiewając tam o "ojczyźnie wolnej", co to ją im "raczy wrócić Pan".

Aha, zapomniałbym dodać, że nie robili tego pod przymusem. Rosyjski garnizon wyszedł z Kielc, zanim weszły tam dzieciaki od Piłsudskiego. Jedynymi, którzy przyłączyli się do polskiej armii byli członkowie strażackiej orkiestry (dlatego melodia rosyjskiego  marsza stała się melodią "Pierwszej brygady" - po prostu takie nuty zabrali strażacy). Próba wywołania powstania w Warszawie skończyła się gorzej, niż żałośnie. Kompania wróciła do Galicji.

Oczywiście, kiedy w listopadzie 1918 roku nie było już zaborców, a Piłsudski przejął władzę i ogłosił niepodległość Polski, nikt nie protestował. Były flagi wywieszane na domach, były patriotyczne pieśni śpiewane aż do ochrypnięcia, były tłumy na dziękczynnych nabożeństwach. Zniknęli pruscy i rosyjscy wynaradawiacze, którymi do dziś straszy się dzieci w szkołach - czy nastał raj na ziemi? Oczywiście, że nie.

Nie zniknęła bieda, ciemnota ani przestępczość. Maciejowski, najsłynniejszy międzywojenny kat, bywało że wieszał i po kilkudziesięciu zbrodniarzy miesięcznie. Miejsce skorumpowanych i niekompetentnych urzędników zsyłanych karnie z Rosji do "Priwislanskowo Kraja" zajęli nasi rodacy. Śmieszy Cię "Kariera Nikodema Dyzmy"? Pewnie dzięki genialnemu Romanowi Wilhelmiemu, bo mało kto zastanawia się nad światem w niej przedstawionym. Dołęga-Mostowicz naprawdę niewiele przesadził.

Wojna i PRL, o ironio, umocniły mit II Rzeczypospolitej jako kraju szczęśliwości i patriotyzmu. Polskie elity spoczęły w Katyniu i Palmirach, a jej potencjalni następcy - w gruzach Warszawy. Nieliczne inteligenckie niedobitki poparły nowych panów. Władzę objęli "chłopcy o twarzach ziemniaczanych", jak nazwał ich cytowany już na tym blogu Zbigniew Herbert. Przy tym, co wyprawiali, wyczyny Dyzmy i jego kolegów wydają się dziś szczytem praworządności i rozsądku, a poza tym o zmarłych się podobno źle nie mówi.

"Pierwszą brygadę" śpiewają więc z namaszczeniem nawet ci, dla których Piłsudski powinien być wcielonym diabłem, choćby z racji jego stosunku do religii.

Każda epoka ma swoje protest-songi. "Pierwsza brygada", "Dziwny jest ten świat", "Mury" i "Przeżyj to sam" mogą być grane non-stop przez wszystkie rozgłośnie kraju, ale pozostaną intelektualną niszą. Większość i tak wybierze "Majteczki w kropeczki, łohohoho" i "Prawy do lewego, wypij kolego", bo nie zrozumie, co ma "przeżyć sam" i dlaczego "mury rosły". Zaśpiewa, bujając się wraz z tłumem, ale nie zrozumie.

Porywy serc, jak morza zniczy w żałobie narodowej albo gromadne obchodzenie świąt, są tylko porywami, eksplozją sentymentów. Wypowiadane przy choince życzenia bywają mniej trwałe od samej choinki. Mechanicznie odklepywane co niedzielę pobożne formułki ulatują już przy wyjściu z kościoła. Nie musiało minąć wiele tygodni, by większość płaczących po papieżu i po pasażerach tupolewa (albo wieszających na samochodach biało-czerwone szmatki, bo polscy sportowcy akurat grali jakiś mecz) wyrzuciła ich z serca. By miała ich - pięknie to określił kiedyś Julian Tuwim - "wprost przeciwnie i niżej".

A może miała ich tam zawsze? Może nie chodziło o wyrażenie szczerych uczuć, ale po prostu o to, że fajnie jest być w większości? Może Kielczanie w 1914 roku byli ze swoimi trzaskającymi okiennicami uczciwsi, bo chociaż nie udawali, że im zależy?

Tak naprawdę tu wcale nie chodzi o niepodległość państwową. Chodzi o Twoją osobistą niepodległość, a ona nie ma nic wspólnego z polityką. To o wiele więcej, niż potrząsanie totemem w barwach narodowych. To Twoja wolność decydowania. Wolność od bezmyślnego powtarzania złych nawyków, "bo tak się zawsze robiło". Od ślepego podążania za innymi.

Potrzebna Ci jest w ogóle? Myślałeś o tym? Nie lepiej, jak ktoś decyduje za Ciebie?

"Pierwszej brygady" wcale nie pisano jako przyszły polski hymn. Była to pieśń rozczarowania, żalu, zawiedzionych nadziei, ale i hardości.
"Nie chcemy już od was uznania,
Ni waszych mów, ni waszych łez.
Już skończył się czas kołatania
Do waszych serc, ..."

W oficjalnej wersji ten ostatni wers kończy się słowami "do waszych kies". Dlaczego, skoro legionistom wcale nie chodziło o pieniądze? Nie wiadomo. Jest to jednak wariant w sam raz nadający się do śpiewania na patriotycznych akademiach ku czci. Słowa trochę bez sensu, ale ładnie brzmią.

Oryginalne zakończenie było jednak inne. Bardziej logiczne, ale i bardziej dosadne, więc nie usłyszysz go 11 listopada w telewizji. Chcesz wiedzieć, jak brzmiało - poszukaj. A jeśli jesteś ideowcem, który próbując uszczęśliwiać innych czasem zostaje sam, to może się nawet pod tym podpiszesz.

niedziela, 7 listopada 2010

Każdy dzisiaj wygrać może

Do skrzynki na listy dostałem pierwsze reklamy wyborcze. Z wolnym miejscem na numer listy (nie wiem, mam teraz sam sobie wpisać, czy jak?) i z błędami. Co ciekawsze ulotki zbieram, żeby potem mieć materiał porównawczy na moje szkolenia, ale grupą docelową nie jestem. Przed ostatnimi wyborami wykreślono mnie przez pomyłkę z rejestru wyborców - i niech już tak zostanie.  

Dowcip głosi, że chodzenie na wybory w celu wybrania lepszych rządów (samorządów), to jak chodzenie do agencji towarzyskiej w celu wybrania sobie żony. Mi przychodzi do głowy inne porównanie: gra w trzy karty.

Wybierasz Kaczyńskiego, podnosisz kartę, a tam Lepper. Wybierasz dekomunizację i walkę z "układem", a tam peany na cześć Gierka, bo trzeba uściubić parę procent głosów lewicy.

Wybierasz Tuska i 15% VAT, podnosisz kartę, a tam Miro z Grzechem i VAT 23%. Wybierasz "partię miłości", a tam "wojna domowa" z "bydłem" i "hodowcami zwierząt futerkowych"

Oczywiście dotyczy to nie tylko polityki. 

Wybierasz włażącego Ci w ... "przedstawiciela handlowego", ale to tylko wersja demo. Po podpisaniu umowy uprzejmy akwizytor dla którego "nie ma, panie Jerzy, rzeczy niemożliwych" znika jak sen złoty i zostajesz sam na sam z rzadko dostępną, niekompetentną infolinią dla już zwerbowanych jeleni.

Wybierasz lśniącą kolorami reklamę i zapach nowego samochodu w czasie jazdy próbnej, a potem dostajesz dwa miesiące czekania na brakującą część w serwisie, bo "wie pan, to akurat się często psuje".

Wybierasz jedno z najsłynniejszych polskich SPA, które właśnie dostało kolejną gwiazdkę i reklamuje się jako przyjazne dla rodzin, a w pakiecie dostajesz zimny basen i menu nienadające się dla dzieci (dla dorosłych, szczerze mówiąc, też nie bardzo).

Wybierasz "moralny autorytet", a dostajesz człowieka tuszującego sprawy, od których włos się na głowie jeży.

Od czasu do czasu ktoś odchodzi od stolika, głośno narzekając na oszustwo. Wydawałoby się, że to mała strata dla właściciela interesu, bo ciżba się tłoczy i amatorów gruszek na wierzbie nie brakuje. Jednak nawet takie pojedyncze dezercje mogą popsuć wizerunek rozdającego trzy karty. Co więc się dzieje? 

Politycy stają na uszach, by zwiększyć wyborczą frekwencję. Telewizja nadaje reklamy agitujące do głosowania, sieci komórkowe rozsyłają spam "idź na wybory", nawet księża wymyślili nowy grzech. Pojawiają się pomysły wydłużenia wyborów do dwóch dni. Chyba niedługo urny wyborcze będą instalowane w hipermarketach przy linii kas (jak zagłosujesz, dostaniesz w promocji małą gumową piłeczkę w barwach narodowych). Po co to wszystko? To proste.

Namawianie do udziału w wyborach to niezły socjotechniczny trick. Poszedłeś - nie krytykuj, bo sam wybrałeś. Nie poszedłeś - tym bardziej nie krytykuj, bo "mogłeś mieć wpływ, a sam zrezygnowałeś". Można się chwalić wysoką frekwencją i zrzucić odpowiedzialność na wyborców ("naród wybrał"), choć z góry wiadomo, że po wyborach wcale nie będzie rządzić ugrupowanie z największą ilością głosów, tylko jakaś sklecona z kompromisów koalicja. 

W pakiecie z ugrupowaniem mającym wypisaną na sztandarach walkę z korupcją i bezprawiem dostaniesz więc partię znaną z najciemniejszych interesów. Z partią uchodzącą za liberalną - najgorszych aferzystów ostatnich lat i podwyżkę podatków. Do tego zawsze jest jakieś zaplecze: nieuwikłany, sprawiający wrażenie porządnego (choć i nijakiego) ideowiec zawsze okazuje się być czyjąś pacynką. Zza pląsającego w dyskotekach "młodego, wykształconego, z dużego ośrodka" kandydata zawsze wychynie jakiś betonowy towarzysz z lat stanu wojennego. Ktoś uwierzy w nowoczesną twarz dobrze znanego polityka, reprezentowanego przez nowego rzutkiego PR-owca? Szybko zostanie sprowadzony na ziemię newsem o tym, że to tylko pic, że prezes brał silne leki i że po wyborach wracamy do normalności. 

Myślisz, ze wybierasz wszechmocne bóstwo, które za pstryknięciem palcami zmieni oblicze kraju, zbuduje stadiony i obwodnice, wyleczy niepłodność i obniży podatki, a dostajesz człowieka. Bo to od początku był człowiek, tylko Ty wolałeś się łudzić, że to ktoś więcej. Że chce i może spełnić to, co obiecał.

Po prostu, oglądając przedwyborczy festiwal obietnic wierzyłeś, że wybierasz jakiegoś wszechwładnego faraona, który dekretem przywróci normalność i dostatek.

Jak długo chcesz być darmowym testerem socjotechnik?

Ile czasu możesz stać przy bazarowym stoliku wgapiony w trzy karty, by ktoś uznał, że najwidoczniej lubisz tę zabawę? Masz perwersyjną przyjemność z tego, że ktoś Cię robi w konia, czy naprawdę sądzisz, że w końcu wygrasz?

czwartek, 28 października 2010

Bóg tak chciał?

Większość Polaków wychowała się w tradycji chrześcijańskiej, więc zapewne chodziła na lekcje religii. Dowiedziała się tam, że dobry i wszechmogący Bóg umieścił stworzonego przez siebie człowieka w raju, aby tam żył na wieki w szczęściu. Niestety, człowiek zgrzeszył, za co poniósł znane mu wcześniej konsekwencje: utracił raj i nieśmiertelność. Bóg jednak - mówi teologia - postarał się o naprawienie szkód i w przyszłości człowiek znów zamieszka w raju. Pod jakimi warunkami, jak ten raj będzie wyglądał, jak będzie wyglądało przejście z obecnego świata do przyszłego i co dzieje się z człowiekiem po śmierci - tu każdy odłam religijny ma swoje teorie.

Śmierć bliskiej osoby jest dla nas stratą i powoduje ból, nawet jeśli wierzymy w spotkanie z nią kiedyś, w innej rzeczywistości. Boli nas każde rozstanie, szczególnie na dłużej, więc trudno się dziwić, że smuci Cię czyjaś śmierć i że wspominasz zmarłą osobę.

Kiedy pójdziesz na cmentarz - a zrobi to w najbliższych dniach większość Polaków - na grobach znajdziesz więc różne napisy wyrażające smutek, ale i wiarę. I cóż tam możesz przeczytać? Bardzo często "Bóg tak chciał".

Psychologowie dokładnie opisali proces przeżywania straty. Zaprzeczenie, złość, targowanie się, bierne przyjęcie do wiadomości, pogodzenie się (często związane z racjonalizacją tego, co się stało). Znajdziesz to w każdym podręczniku psychologii, co oczywiście wcale nie znaczy, że mądrzy autorzy potrafią na to cokolwiek poradzić. Tak to już jest z naukowcami - od psychologii do informatyki - że potrafią świetnie opisać każdy problem, wcale go nie rozwiązując.

"Bóg tak chciał" to coś pomiędzy biernym przyjęciem a racjonalizacją. "Wierzę w dobrego Boga" i "Umarł ktoś mi bliski" to dysonans. Jak to pogodzić? Wymyślamy wtedy różne ciekawe uzasadnienia. A to, że "tak mu było pisane". A to, że śmierć była karą boską (dla zmarłego lub jego bliskich). A to, że "Bóg potrzebował go u siebie" (szczególnie dotyczy to osób uzdolnionych lub małych dzieci).

Myśl o tym, że dobry Bóg zsyła raka mózgu na babcię, żeby ukarać wnuczkę, albo że kompletuje właśnie ekipę remontową (skoro brakowało mu akurat pana Zdziśka, świetnego glazurnika) mnie przeraża - nie wiem, jak Ciebie. Na pomysł, że Bóg zabiera rodzicom ukochane dziecko w celu "powiększenia grona aniołków" nawet nie wiem, co powiedzieć. 

Komuś, kto nie jest chrześcijaninem jest o tyle łatwiej, że każde z tych uzasadnień może przyjąć bez zastrzeżeń, a nawet wymyślić własne. Zeus z Ozyrysem przegrał pana Zdziśka w karty, więc Atropos przecięła nitkę życia i pan Zdzisiek wpadł pod samochód. Albo Syriusz był w niekorzystnej konstelacji z Wenus. Albo tak było zapisane w odwiecznej księdze przeznaczenia pod hasłem "Iksiński, Zdzisław (Polska)". Albo w ogóle nie musi się nad tym zastanawiać.

Co innego chrześcijanin, a przynajmniej osoba tak się określająca. Chrześcijaństwo mówi o miłości do Boga, a trudno kochać chimerycznego tyrana, który raz pozwoli Ci wygrać w totolotka, a raz wepchnie pod tramwaj. Jeszcze trudniej uwierzyć, że wepchnięcie pod tramwaj było aktem Bożej miłości, wielką tajemnicą wiary i miało swój głęboki, metafizyczny sens. (Zauważyłeś, że jeśli ktoś nie potrafi czegoś wyjaśnić, to zaczyna bełkotać, jak w ostatnim zdaniu?)

Bóg tak chciał?

Kim jest Twój Bóg? Złośliwym despotą zabierającym rodzicom dzieci, a dzieciom rodziców, którego trzeba przebłagać pójściem co jakiś czas do kościoła i w miarę porządnym życiem? Luzackim Dżizasem, radykalnym rewolucjonistą, który kocha gejów, słucha rocka i uwielbia grepsy w rodzaju "kochajta i róbta co chceta", ale kompletnie niczego od nikogo nie wymaga? Staruszkiem z białą brodą, siedzącym gdzieś na chmurce, który może ma trochę niedzisiejsze poglądy, ale trzeba w niego wierzyć, bo to "wiara naszych ojców"? Słodkim Jezuskiem luli-luli-laj, którego utula matula, bo nie ma kolebeczki, a pasterze śpiewają i ciupażkami machają?

Na czym opierasz swe przekonania? Na okrągłych, choć niezrozumiałych kazaniach, w których "transcendentny w swej immanencji Pan umiłował osobę ludzką"? Na własnej światopoglądowej sałatce łączącej Jana Pawła II z Dalajlamą, a święcenie wielkanocnego koszyczka z kabałą i wiarą w reinkarnację? Na formułkach wyuczonych jeszcze przed pierwszą komunią, nakazujących wyspowiadać się z niemówienia paciorka, niechodzenia do kościółka i "uprawiania nieczystości sam ze sobą"?

A może na Biblii? Poznajesz ją - czy uważasz, że jest zbyt odległa, za trudna i trzeba zostawić ją zawodowcom od spraw religijnych?

Do kogo i o co będziesz się modlić 1 listopada i każdego innego dnia?

niedziela, 24 października 2010

Pzdr.

Telefonowi mojej Żony skończyła się gwarancja, co oznacza, że niemal natychmiast zaczął szwankować. Nie wiem, czy pracują nad tym sztaby inżynierów, czy to czysty przypadek, ale czas używania wielu urządzeń odpowiada mniej-więcej okresowi gwarancji. Zanim gwarancja minie (a klawisze zaczną się zacinać), dzwoni telemarketer i proponuje do wyboru kilka nowych aparatów. Dla normalnego człowieka nie różnią się one niczym poza nazwami przypominającymi imiona robotów z "Gwiezdnych wojen". Fani z kolei podniecają się ilością nowych opcji.

Czasy, w których telefony służyły do dzwonienia minęły bezpowrotnie. Teraz telefon ma lepsze parametry robienia zdjęć, niż kiedyś aparat fotograficzny i mieści więcej danych, niż mój pierwszy komputer. Mogę w nim ściągać pocztę, surfować po Internecie, a nawet otwierać pliki PDF (naprawdę, dokument A4 w wyświetlaczu 3,5x5 cm wygląda czadowo). Cenię sobie gry, ponieważ uprzyjemniają mi czas pobytu w pewnym miejscu, w którym czytać nie zawsze wypada. 

Nie oznacza to, że z mojego telefonu mogę dzwonić. To znaczy, teoretycznie mogę, ale odkąd na pobliskim ratuszu postawiono antenę do przesyłania danych do nowych dowodów osobistych, aby porozmawiać muszę albo trzymać telefon i ucho przy szybie (i nie za bardzo machać głową), albo wyjść do przedpokoju. Moja sieć komórkowa oferuje mi coraz bardziej wypasione aparaty, ale niekoniecznie lepszy zasięg.

Być może gdybym znał się bardziej na nowoczesnych technologiach, doceniłbym zaawansowanie technologiczne producentów telefonów. Być może mój telefon mógłby mi posłużyć do zarządzania tym blogiem, a po podłączeniu odpowiedniej przystawki ugotowałby obiad. Niestety, technika nie jest moją najmocniejszą stroną, więc rozszyfrowanie opcji nowego aparatu zajmuje mi 2 lata. Akurat tyle, ile wynosi okres gwarancji. Wtedy telefon się psuje, wymieniam go na nowy, a że już nie produkują takiego, jak miałem, uczę się znów kolejnego aparatu. Da capo al fine.

W nowej nokii mojej Żony projektanci pomyśleli o ułatwieniu życia użytkownikom wysyłającym SMS-y. Jest więc 10 esemesowych szablonów, które wystarczy tylko uzupełnić, zamiast pracowicie wklepywać całość kciukami litera po literze. 

Jakie są szablony, czyli najpotrzebniejsze wzory SMS-ów?
  1. "Do zobaczenia o..."
  2. "Do zobaczenia w..."
  3. "Nie mogę Ci pomóc"
  4. "Przyjeżdżam o..."
  5. "Sp. się. Będę tam o..."
  6. "W domu. Zadzwoń"
  7. "W pracy. Zadzwoń"
  8. "Zadzwoń, proszę"
  9. "Zebranie. Zadzwoń o..."
  10. "Zebranie odwołane"
Zauważ, że wśród tych najpotrzebniejszych (najpopularniejszych?) szablonów są tylko takie, która wiążą się z pracą lub z terminarzem. Najbardziej osobisty ("Nie mogę Ci pomóc") raczej burzy kontakt, niż go podtrzymuje. Nie ma szablonu "Kocham Cię" ani nawet skrótowego "Myś. o Tobie" czy "Tęsk.". Zapracowany biznesmen byłby wdzięczny za szablon "Nie cz. z kolacją", mocniejszy od "sp. się". Nie jestem też pewien, czy na pewno żadna kobieta nie wysłała żadnemu mężczyźnie SMS-a "Będziemy mieli dz.". Lista szablonów kończy się jednak na "Zebranie odwołane", a nie "Z nami koniec".

Może dlatego, byśmy mówili takie rzeczy bezpośrednio albo wpisywali ręcznie, zamiast wyręczać się automatem?

Kiedy wysyłam firmowy mailing, niemal natychmiast mam w skrzynce kilkanaście automatycznych odpowiedzi "Jestem w delegacji" lub "Nie ma mnie w biurze", często z tych samych skrzynek. Posiadacze tych adresów mają pewnie rodziny, ludzi którzy czekają na nich, a nie na raport z wyjazdu i rozliczenie zaliczki. Pół życia spędzają w podróży służbowej, więc telefon i służbowy laptop służy im także do porozumiewania się z bliskimi. W Polsce jest kilkadziesiąt milionów aktywnych kart SIM - czy ktoś uwierzy, że wszystkie SMS-y dotyczą tylko spraw zawodowych? Telefonem, mailem, wpisem na gadu-gadu chcemy wyrazić wszystkie te emocje, które wyrazilibyśmy twarzą w twarz, ale nie mamy okazji lub odwagi się spotkać. Postęp techniczny wcale nie dał nam więcej czasu dla siebie.

Właśnie dlatego wcale nie zżymam się na nowe technologie komunikacyjne. Z maila korzystam częściej niż z telefonu i wolę to od wielu spotkań rozbijających cały dzień. Tak jak hieroglify, tabliczki klinowe i sznurki kipu miały swoje pięć minut, a dzisiaj są w muzeach, tak szlachetna sztuka epistolografii ustąpiła miejsca netykiecie. "Wielce Szanowny Panie Jerzy!" ustąpiło miejsca krótszemu "Witam". Czy to dobrze? Nie wiem, to już się stało.

Moja koleżanka po posłaniu córki do pierwszej klasy z przerażeniem odkryła, że jej dziecko zamiast uczyć się pisać wpisuje tylko pojedyncze słowa do gotowych wydrukowanych zdań w "zeszycie ćwiczeń", albo nawet zamiast tego umieszcza odpowiednią naklejkę. Rozmawiając o tym uświadomiliśmy sobie jednak, że ten proces trwa od dawna. Kiedyś w ostatniej klasie podstawówki uczyliśmy się pisać życiorys ("Ja Jerzy Zbigniew Rzędowski urodziłem się... z ojca Zbigniewa..."), teraz uzupełnia się dane w gotowym szablonie CV, gdzie pełne zdania są wręcz niepożądane. Kiedyś kartka z życzeniami wymagała wymyślenia i wypisania tekstu, dziś tekst jest gotowy, wystarczy go podpisać.

Zwięzłe CV upraszcza życie HR-owcowi przyjmującemu do pracy, ale w większości wypadków tak się nie da komunikować. Nie da się wklejać słów do gotowych miłosnych wyznań. Szef nie zbuduje szablonami zespołu gotowego iść za nim w ogień. Wyuczonymi formułkami o "kreatywności", "dyspozycyjności" i "odporności na stres" da się może przejść rozmowę kwalifikacyjną, ale nie znajdzie pracy naprawdę satysfakcjonującej. Telemarketer trafi wreszcie na klienta, z którym nie pogada przy pomocy rozpisanego na kartce algorytmu. Na przykład na mnie lub na moją Żonę - wiem, jesteśmy okropni, bo uwielbiamy rozbijać im te wbite do głowy formułki, ale sami są sobie winni (oj, to temat godzien osobnego felietonu).

Jakie są granice standaryzacji w porozumiewaniu się między ludźmi?

Czy procedura może zastąpić brak empatii i inteligencji, niezbędnych w każdej rozmowie?

Czy miejsce dawnego savoir-vivre’u, formalistycznego ale stanowiącego przemyślaną całość, precyzyjnie odróżniającego Drogą Pannę od Wielmożnej Pani, a zaproszenie na ślub od zawiadomienia o ślubie, zajęły szablony?

Czy można sobie ułatwić życie, nie spłycając go?

Pomyśl o tym.
Pzdr.

czwartek, 21 października 2010

Komunikat dla meteopatów

Podobno połowa Polaków przyznaje się do meteopatii. Gdy zmienia się pogoda, zmienia się ich samopoczucie. W mediach pojawiają się "komunikaty dla meteopatów". Jutro możesz czuć się źle, więc jeśli nie musisz, to nie wychodź z domu. Za to pojutrze biomet będzie korzystny. Podobno kiedyś omyłkowo podano komunikat odwrotny niż zaplanowano (ciśnienie będzie spadać, więc meteopaci będą czuli się źle) i do lekarzy rzeczywiście zgłosiło się wielu pacjentów z zapowiedzianymi objawami. Sęk w tym, że ciśnienie się nie zmieniło... Czy to prawda? Jestem w stanie w to uwierzyć.

To jednak część szerszego zjawiska. Czy inni mogą wpływać na nasze samopoczucie? "Oczywiście tak", odpowie każdy kto przed chwilą zakończył niemiłą rozmowę. Ale czy może to być wpływ nieustanny, dzień po dniu, aż do zmiany postaw?

W Internecie mam swoją "ulubioną" stronę. Na jednym z największych informacyjnych portali jest zakładka "Polska lokalna". Czego możesz się spodziewać po takim tytule? Newsów o otwarciu nowego mostu w Krakowie? O festynie w Nasielsku? O konkursie literackim dla młodzieży w Suwałkach?

Dla kogoś mieszkającego w Warszawie czy na Kaszubach, informacja o nowej piekarni w Rzeszowie jest nieistotna. Jednak owa "Polska lokalna" to wcale nie są jakieś nudne prowincjałki. Oto przegląd tytułów z dwóch kolejnych dni:

"Lubelskie: skandal na uczelni"
"Nowy ślad policji: znaleźli kolejny fragment ciała"
"Tragedia w areszcie: wrócił do celi i powiesił się"
"Ogień w pobliżu stacji paliw: trwa akcja gaśnicza"
"Małopolska: chwile grozy w bloku"
"Zginęło małżeństwo, trzy osoby zostały ranne"
"Zbudowali parkingi nie tam, gdzie trzeba"
"Wirus atakuje - lawinowo rośnie liczba chorych"

I tak codziennie. "Skandal", "tragedia", "dramat". Pijany poseł rozjechał rowerzystę. Katastrofa na drodze krajowej numer 2. Psy pogryzły dziewczynkę (czy raczej "Masakra na Podlasiu: bestie rozszarpały dwulatkę"). Tak to działa. "Seks i przemoc to sprawdzona recepta na wysoką oglądalność", tłumaczył jeden z bohaterów "Superprodukcji" Juliusza Machulskiego, genialnej satyry na polski showbiznes.

Nie chodzi jednak o oglądalność. Jeśli tytuł przyciąga uwagę i zachęca do kliknięcia, punkt dla copywritera. Najwyżej czytelnik straci zaufanie, gdy po raz kolejny klikając nagłówek "Niezwykłe zjawisko w parlamencie" znajdzie fascynujący news o grzybie na ścianie w Wielkim Churale Mongolii, zamiast - jak sądził - o lądowaniu UFO w polskim Sejmie.

Tu chodzi o to, czym nasiąkasz czytając takie teksty. Jeśli dzień po dniu, tydzień po tygodniu, informacja (która, jak powie Ci każdy mędrzec od dziennikarstwa, powinna być neutralna i oddzielona od komentarza) zamienia się w ściek - co się dzieje z Twoim postrzeganiem świata? Czym staje się dla Ciebie "Polska lokalna"? Co staje się dla Ciebie normalne? 

Nie przeglądasz informacji w Internecie, nie czytasz codziennych gazet, nie interesuje Cię polityka? Ale może za to oglądasz kolorowe czasopisma? Znajdujesz tam wyciągnięte w Photoshopie zdjęcia modelek z idealnymi ciałami, po czym na następnej stronie czytasz psychologiczny artykuł w stylu "bądź sobą, zaakceptuj siebie taką jaka jesteś". Przewracasz jednak kartkę i znajdujesz tekst o superdiecie doktora Jakiegośtam. Obok zdjęcie jakiejś całkiem normalnie wyglądającej babki i podpis - "Na początku było mi trochę trudno, ale schudłam już 4,5 kilo". WTF?!

Potem artykuł o tym, że nie warto ulegać modzie i oceniać swej wartości tylko według tego, jak widzą Cię inni. Super, bo na następnej stronie jest reportaż o Patrycji. Patrycja świetnie godzi bycie matką z pracą w szklanym biurowcu - to nic, że pracuje naście godzin na dobę, ale za to szef pozwala jej karmić małego Patryka przy biurku. "Naprawdę przyjazna firma", mówi Patrycja, która "teraz, gdy wreszcie chodzi do pracy, czuje się naprawdę wartościowa". Dobrze się składa, bo na następnej stronie jest "10 Rzeczy Które Musisz Mieć".

Kiedy już powzdychasz do kolorowych zdjęć, do torebki za 3000 zł, identycznej jak ta którą miała Lady Gaga na ostatniej ceremonii wręczenia Złotego Czegoś i do nowego modelu telefonu, który jest lepszy od Twojego, bo oprócz robienia zdjęć jeszcze je obrabia i umieszcza na Facebooku, wracasz do codzienności. I tu miła niespodzianka. Twoja kablówka zwiększyła Ci właśnie liczbę programów do 350 i promocyjnie przez 3 miesiące płacisz za to tylko złotówkę plus VAT. Hurra! Co z tego, że na oglądanie TV masz tylko późny wieczór plus czasem weekendy? Ale masz 350 programów! MASZ!

Włączasz więc telewizję. Akurat przerwa na reklamy - to wcale nieprawda, że są głośniejsze niż film, który przerwano (tak orzekła kiedyś pewna członkini Krajowej Rady Radiofonii). A w bloku reklamowym - ruchoma i udźwiękowiona wersja "10 Rzeczy Które Musisz Mieć", znana Ci już z kolorowego czasopisma. Reklamuje je supermodelka w superwozie. Chciałabyś tak wyglądać... Chciałbyś mieć taki samochód... Ba, ale jak to zrobić? Jeśli nie masz figury Naomi Campbell ani nie zarabiasz jak prezes banku, może dotknąć Cię frustracja.

Kiedy frustracja będzie odpowiednio nakręcona, pora ją spożytkować. Nie myśl, że w mediach pracują sami niegodziwcy pakujący Twój umysł pijanymi posłami i przepisami na odchudzanie ot, tak, żeby Cię tylko sfrustrować. O nie!

Już niedługo, gdy tylko cmentarne znicze znikną z hipermarketów, sieci handlowe odtrąbią rozpoczęcie przygotowań do Święta-Brodatego-Krasnala-Z-Czerwonym-Nosem, zwanego żartobliwie Bożym Narodzeniem. Halo, ktoś jeszcze pamięta, że to miało być święto religijne? Czy ktoś w to wierzy? Dzwonek Pawłowa zadźwięczy radośnie i tak jak ślina płynęła z psiego pyska, tak tłumy klientów popłyną do kas. Hurra, wreszcie będziesz mógł zacząć szukać prezentów dla swoich bliskich!

Kiedy wyprzedadzą się świąteczne zapasy, a płyty z kolędami zaczną się już zacinać w sklepowych odtwarzaczach, będzie można zadzwonić na Święto-Zająca-Jajek-I-Kurczaka-W-Baziach. Oj, nie, niezupełnie. Jeszcze będzie coś w międzyczasie. Wielkanoc jest mniej przyjazna dla handlu: jajka wprawdzie schodzą lepiej, ale prezentów nie ma zwyczaju kupować (choć pewnie sztaby marketingowców pracują i nad tym). Wcześniej dzwonek Pawłowa zabrzęczy więc na Walentynki. Hurra, będziesz mógł powiedzieć komuś, że go kochasz! Plus kupić kartkę w kształcie serca i iść do kina.

Kto tak naprawdę decyduje o tym, co i kiedy kupujesz?

Kto decyduje o tym, kiedy i jak wyrażasz swoje uczucia?

Kto lub co decyduje o tym, jak się oceniasz?

Kto decyduje o tym, co jest dla Ciebie ważne?

środa, 20 października 2010

Dlaczego przeszkadza mi głupota?

1.

Przeszkadza mi głupota - przede wszystkim powodów estetycznych. Cytując Zbigniewa Herberta to jest "w gruncie rzeczy sprawa smaku".

Hodujemy z Żoną rybki. Miło się na nie patrzy, widok akwarium bardzo uspokaja. Rybki akwariowe to stworzenia piękne, choć kompletnie bezmyślne. Kiedyś wyjeżdżając na kilkanaście dni zostawiliśmy akwarium pod opieką mojej znajomej. Daliśmy jej opakowanie z karmą i szczegółową instrukcję obsługi. Cóż, znajoma nie jest akwarystką. Rybki zjadały dzienną porcję i wyraźnie chciały więcej, wystawiając pyszczki nad wodę. No to dostawały więcej... Ale nadal było im mało. Znajoma nie wiedziała, że rybki nie myślą perspektywicznie. Jedzą aż pękną. Dosłownie. Po powrocie mogliśmy tylko usunąć rybie zwłoki i założyć akwarium od nowa. Mimo to nie mam złych skojarzeń z rybkami - to piękne, mimo że głupiutkie stworzenia. Nie mam jednak oczekiwań, że któregoś dnia zaskoczą mnie umiejętnością czytania książek, albo doktoratem z ichtiozarządzania... To przecież tylko rybki.

Dlatego ludzka bezmyślność budzi mój estetyczny sprzeciw. Praktykujący katolik czytający horoskopy. Zaciekły antyklerykał ("ach, te mohery ze swoimi pedofilskimi klechami!") biorący kościelny ślub. Ludzie narzekający na arogancję władzy, biurokrację i dziury w jedniach, którzy w ostatnich wyborach zagłosowali na partię aktualnie rządzącą (wstaw sobie nazwę, w zależności od roku w którym to czytasz) i w następnych zrobią to samo. Znana aktorka, która w wywiadzie deklaruje się jako buddystka (ochrona robaczków, niejedzenie mięsa, te sprawy) i w tym samym akapicie postulująca szerszy dostęp do aborcji.

To nie jest ich zła wola, przynajmniej w większości. To nawet nie jest wrodzona ani wyuczona hipokryzja. To bezmyślność. A dlaczego piszę, że to sprawa estetyki?

Rybki mogą być bezmyślne, ale człowieka bezmyślność poniża. Czy ludzie różnią się od rybek? Wierzę, że tak. Ale jednocześnie wiem z doświadczenia, że ta różnica dotyczy tylko niewielkiej części ludzkości. Mam nadzieję, że Ciebie też, skoro czytasz ten tekst. I chociaż nie mam ambicji ratowania na siłę tych, którzy bliżsi są rybkom, to jest mi trochę przykro i czuję zażenowanie. To naprawdę jest kwestia smaku - ktoś, kto wygląda jak człowiek, niech i myśli jak człowiek.

2.

Przeszkadza mi głupota - ponieważ utrudnia mi życie. Tracę przez to czas i siły. Nie chcę żyć w świecie organizowanym mi przez idiotów, nie chcę tego dla swojej rodziny. Nie chcę by moja córka dorastała w przekonaniu, że taki świat jest normalny.

Idę załatwić sprawę do urzędu i odbijam się od tępego wyrazu twarzy pani w okienku. I nawet nie mam powodu na nią krzyczeć, bo procedury które wzmagają jej bezmyślność wyprodukował ktoś inny, nie ona. Po raz kolejny tłumaczę jej, że są na świecie rzeczy które się autorom rubryczek w formularzu nie śniły. Że faszystowski wymysł, jakim jest meldunek w dowodzie osobistym może być kompletnie inny, niż adres zamieszkania, a adres zamieszkania inny, niż adres firmy. Że skoro mam firmę, to nie mogę przynieść jej zaświadczenia od swojego pracodawcy. Że dokument, którego żąda autor urzędowego formularza, kilka lat temu został zniesiony przez autora innych urzędowych formularzy. I po tym wszystkim nawet nie chce mi się już mówić, że "włanczać", "wziąść" i "w takim bądź razie" to może sobie mówić pan Zenek spod kiosku "Ruchu", ale nie reprezentantka 40-milionowego narodu, którą - dziwnym losu kaprysem - jest wobec mnie pani z okienka.

Dojeżdżam do skrzyżowania i nie mogę przez nie przejechać: ktoś z boku wjechał na to samo skrzyżowanie, choć nie miał możliwości go opuścić. Blokuje ruch tym, którzy akurat mają zielone światło. Stoi na środku i udaje, że go nie ma. Udaje też, że nie słyszy klaksonów samochodów stojących za mną - z drugiej strony, po co trąbią, skoro to niczego nie zmienia, a irytuje również tych niewinnych? Nie ma mózgu, czy może chwilowo go nie użył, bo zamiast myśleć rozmawiał przez telefon? Kilkunastu ludzi zmieni swoje plany, spóźniając się na spotkania i wypalając więcej benzyny, bo Pan Bezmyślny nie popatrzył dalej, niż maska swojego samochodu. Jasne, jedna zmiana świateł nikogo nie zbawi (choć bywa, że te minuty mają znaczenie). Ale wolałbym sam podejmować decyzję o tym, czy robię sobie postój! Wypadek, złamane drzewo - OK, rozumiem, ślepy traf. Ale bezmyślność ślepym trafem nie jest.

Wchodzę do restauracji i pytam o stolik dla niepalących. Oczywiście jest, ale co z tego, skoro "strefa dla palących" i "strefa dla niepalących" są w tym samym pomieszczeniu, a w dodatku do stolika dla niepalących trzeba przejść przez chmurę dymu? Czy dym się zatrzymuje na niewidzialnej linii? Czy ktoś nie pomyślał, że są goście, którzy po prostu nie chcą śmierdzieć? Jasne, mogę wyjść i iść do konkurencji. Ale dlaczego to ja mam gdzieś chodzić? Dlaczego czyjaś bezmyślność ma mi organizować życie i spacery między restauracjami? Ja po prostu chcę zjeść kolację, a nie pisać przewodnik kulinarny!

Załatwiam paszport i bierze się ode mnie odciski palców, jak od przestępcy. Sąsiad z kolejki na moje oburzenie reaguje żachnięciem: "to dla naszego dobra, chyba nie chciałby pan w samolocie siedzieć obok terrorysty?". Wyprany mózg nawet nie próbuje się zastanowić nad sensem tego, co mówi. Bezczelnie oszukiwany na każdym kroku gładko łyka wszystko, co pompuje mu się w szare komórki za pośrednictwem mediów. O, tak, z pewnością terrorysta (szczególnie ten notowany w kartotekach Interpolu) pierwsze co zrobi planując zamach, to wyrobi sobie prawdziwy paszport na prawdziwe nazwisko i da sobie zdjąć odciski palców. A potem na lotnisku stanie grzecznie w kolejce do kontroli bezpieczeństwa, wybebeszy zawartość walizki, zdejmie buty i pasek i jeszcze wskaże pogranicznikowi gdzie ukrył bombę. Bo oczywiście włoży ją do bagażu podręcznego, zamiast przemycić przy pomocy przekupionego pracownika lotniska, prawda?

Bezmyślność utrudnia życie także tym bezmyślnym. Oni też stoją w korkach, załatwiają w godzinę urzędową sprawę wartą pięciu minut i poddawani są upokarzającym rytuałom. Co więcej, czasem zdają sobie sprawę z tego, że to utrudnia im życie. I co? I nic, wracają do siebie, klnąc na czym świat stoi, ale nadal sami robią kolejne głupoty utrudniające życie innym. Budują dla siebie i innych świat, w którym nikt nie chciałby żyć.

3.

Przeszkadza mi głupota, więc szukam myślących. Miło jest być w myślącym towarzystwie. Przypomnij sobie sytuację, gdy po dniach zmagań mogłeś spotkać ludzi podobnych do siebie. Może to była impreza z przyjaciółmi, a może spotkanie organizacji do której należysz. To jak świeży oddech - kurczę, nie jestem sam! Wreszcie ktoś, kto mnie rozumie!

Żeby było jasne: nie wierzę, że ludzie są z urodzenia dobrzy, myślący i tak dalej. Czy przypiszesz winę zanieczyszczeniu środowiska, fatalnej edukacji, manipulacji mediów czy grzechowi Adama i Ewy - nie pytam Cię o to. Napiszę innym razem, co sam o tym sądzę. Niezależnie od przyczyn (chemiczne uszkodzenie mózgu, deprawacja lub skłonność do grzechu) - wszyscy temu podlegamy. Dlatego czasem i my, myślący, zachowujemy się idiotycznie. Od szarej masy różnimy się jednak tym, że to sobie uświadamiamy.
Sam czasem odczuwam samotność człowieka myślącego, więc chcę odszukać podobnych do siebie.

Szukam myślących, bo chcę im dać nadzieję. Bracia, nie samą głupotą żyje świat! Myślący mają różne wizje zmiany na lepsze. Możemy się o to spierać. Łączy nas jednak marzenie, że może być inaczej. W świecie organizowanym przez idiotów jesteśmy słabsi,  jesteśmy tu jak cudzoziemcy nie znający języka. Bo nie znamy reguł gry, bo mamy skrupuły, bo rozważne działanie wymaga tej odrobiny czasu, której nie potrzeba bezmyślnym. Rybka zachowuje się jak automat: wystawia pyszczek nad wodę, gdy tylko otwiera się pokrywa akwarium. Człowiek myślący podejmuje świadomą decyzję. Wybiera. Marzy i realizuje marzenia.
Właśnie dlatego chcę podtrzymywać w myślących nadzieję. Trzymaj się, nie jesteś sam! Tym samym podtrzymuję ją w sobie. Nadzieja jest Tobie i mnie potrzebna, by nie wtopić się w szary tłum rezygnując z marzeń.

4.

Naprawdę przeszkadza mi głupota. Odkąd uświadomiłem sobie, że jako myślący stanowimy mniejszość w tym pokopanym świecie, szukałem jakiejś recepty. Długo myślałem, że rozwiązanie jest w polityce, w zaprowadzeniu dobrych rządów. Wiem, to było naiwne, ale usprawiedliwiają mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, o ustanowieniu lepszych rządów pisali wielcy myśliciele od starożytności do czasów współczesnych, więc prawdopodobnie ich nadzieje były podobne. Po drugie, nadal wiele osób w to wierzy. W czasie swego krótkiego romansu z polityką spotkałem - oprócz hipokrytów - także uczciwych, myślących społeczników, chcących lepszego świata dla siebie, dla swoich bliskich i dla pozostałych ludzi.

Czy polityka może dać rozwiązanie? Historia uczy, że nie. Jeszcze żaden ludzki rząd ani system filozoficzny nie rozwiązał problemów trapiących ludzkość. Pod każdą szerokością geograficzną mamy choroby, przemoc i biedę, niesprawiedliwe prawa, hipokryzję "moralnych autorytetów" i skorumpowanych polityków. Nie radzimy sobie - jako społeczeństwa - z narkomanią i przestępczością, tak jak nie poradziliśmy sobie z głodem i rakiem. Komunistyczne dyktatury mordują ludzi w obozach reedukacyjnych, bogate demokracje - niezdrowym trybem życia, zatruciem środowiska i brakiem normalnych relacji między ludźmi. I nie ma żadnej "trzeciej drogi" - point de rêveries, Messieurs!

Właśnie dlatego nie chodzi mi o żadną "partię ludzi myślących". Takie pyszne próby były podejmowane w naszym kraju kilka razy - w innych pewnie też - i za każdym razem nic z nich nie wychodziło. Nie chodzi nawet o to, że takiej partii nie tworzą aniołowie. Błąd tkwi w samym założeniu - w przekonaniu, że większość demokratycznie przywróci normalność, tylko myśląca elita musi ją przekonać i nią pokierować. Nie przekona, nie pokieruje, nie przywróci. Polityk zawsze będzie zakładnikiem większości, zaś większość szuka dobrego tatusia, który zwolni ją od myślenia. Demokratyczny przesąd to kolejna pogoń za wiatrem.

Wierzący mają łatwiej, bo czekają na ingerencję Boga. Armagedon unicestwi niesprawiedliwy szatański świat i znajdziemy się w raju. Ale czy każdy nominalny chrześcijanin naprawdę w to wierzy? Czy w gruncie nie jest tylko praktykującym jakieś tradycyjne rytuały ateistą? Czy w ogóle się nad tym zastanawia? Znów wracamy do myślenia i bezmyślności...

Myślenie to cecha ludzka, ale chęć myślenia to już talent. Jeśli ktoś nie chce szukać, nie lubi myśleć samodzielnie, to umiejętność myślenia jest mu zbędna - jak szerokie racice i podwójne powieki wielbłądom w zoo. Co z tego, że chronią je przez piaskiem, skoro w zoo nie ma ani burz piaskowych, ani możliwości zapadnięcia się w wydmę w czasie wielodniowej wędrówki?

A Ty - czy lubisz myśleć?

Jeśli nie, to mam dla Ciebie złą wiadomość. W moich listach będę Cię do myślenia prowokował, będę zadawał Ci pytania, czasem kontrowersyjne. Czasem takie, na które sam jeszcze nie znam odpowiedzi. Więc jeśli nie lubisz myśleć - lojalnie proszę, odejdź. Kup dzisiejszą gazetę albo włącz telewizor, one chętnie zrobią to za Ciebie.

Jeśli lubisz myśleć i choć raz w czasie czytania tego listu miałeś wrażenie, że to i Twoje doświadczenia - serdecznie witam i zapraszam. Nie musimy się zgadzać, ważne byśmy używali mózgu.

Pozdrawiam Cię serdecznie