środa, 24 listopada 2010

Pięcioletnie pierwszaki, trzydziestoletnie nastolatki.

Anecie, Renacie, Jurkowi i Przemkowi dziękuję za inspirację.

Niedawno miałem przyjemność przysłuchiwać się ciekawej dyskusji dwóch zaprzyjaźnionych małżeństw na temat obniżonego wieku szkolnego. Przyjemność, bo mimo różnicy zdań (obie pary mają dzieci w wieku prawie szkolnym) rozmowa była niezwykle kulturalna.

Szkoła dla pięciolatków: zwiększanie szans czy odbieranie dzieciństwa?

Z jednej strony - trafia do mnie argument, że dzieciństwo jest teraz i tak niesamowicie długie. Kiedyś chłopak w wieku 14 lat był już mocno przyuczony do zawodu ojca, a szesnastolatce szukano męża. Dziś czternaście lat to dopiero półmetek edukacji. Zresztą, nie musimy wcale sięgać do odległej historii, w której królowa Jadwiga wyszła za mąż jako trzynastolatka (i to mająca za sobą dwa lata rządzenia krajem).

Moja Mama (czasy znacznie nam bliższe) mając siedemnaście lat zdała maturę i poszła do pracy w zdobytym właśnie zawodzie. Ja - podobnie jak Ty - zdawałem maturę w wieku lat dziewiętnastu, ale zamiast do pracy poszedłem na studia (bo zawodu jeszcze nie miałem, jak każdy absolwent LO). Automatycznie przedłużało to moje dzieciństwo o kolejne kilka lat. Dziś, jeśli rodzice żyją i nie mają nic przeciwko, dzieciństwo może trwać i do czterdziestki. 

Ale nie mówmy tylko o pójściu do pracy i osobnej lodówce.

Dorośli (metrykalnie) ludzie mają dziś dylematy żywcem wzięte z okresu dojrzewania. Jeden po drugim powstają filmy o infantylnych trzydziestoparolatkach, które nie wiedzą, co chcą w życiu robić. Trzydziestoletnie nastolatki chlipią na "Jedz, módl się i kochaj" marząc o księciu porywającym je z ich open-space’u. Ludzie w wieku dawniej określanym z szacunkiem jako "średni", dziś odnajdują w Internecie swoje szkolne miłości, a potem z dnia na dzień porzucają rodzinę. Zupełnie jak kiedyś, kiedy z dnia na dzień wymieniali Magdę na Ankę, bo ta druga chętniej pożyczała zeszyty z matmy.

Czy w takim razie dojrzewanie jest dziś wolniejsze? Nic z tych rzeczy. Dojrzewanie ciała i psychiki po prostu dramatycznie się rozeszło.

Niejedna czternastolatka ubiera się i wygląda (nie mówiąc o doświadczeniach) poważniej, niż studentka. Budzi to popłoch wśród panów mających, owszem, ochotę na "młodszy model", ale nie na wyrok za pedofilię. Maturzystki wyglądają starzej, niż ich nauczycielki. Nieprzeżyte dzieciństwo drzemie, zaduszone warstwą makijażu, ale obudzi się, spokojna głowa, za kilkanaście lat. Razem z lekturą "Dzienników Bridget Jones" obłożonych w papier w Kubusiem Puchatkiem.

Jako początkujący nastolatek chodziłem do szkoły muzycznej. Co pół roku odbywał się egzamin decydujący o pozostaniu w szkole, bez możliwości poprawki. Rozumiesz? Grasz przed komisją kilkuminutowy utwór, który stanowi o Twoim być albo nie być. Bez odwołań, powtórnego zliczania punktów, podciągania oceny w następnej sesji. Na korytarzu nie czeka psycholog gotów utulić spłakanego ośmio- czy nawet dwunastolatka, który właśnie na zawsze zakończył swoją muzyczną karierę, bo zbyt często nie trafiał w klawisze.

Porównaj to z nową maturą, którą możesz powtarzać co pół roku ad mortem defecatam, bo na psychologii w Krakowie potrzebna Ci jest średnia o pół punktu wyższa niż na zarządzaniu i marketingu w Warszawie, a właśnie chcesz się przenieść... 

Gdzie więc to mityczne dzieciństwo? Gdzie te lata szczęśliwe, które trzeba chronić przed pomysłami urzędników z Alei Szucha?

Z drugiej strony, szkoła wcale nie jest miejscem dobrym dla dzieci. Jeśli wziąć pod uwagę to, z czym moje dziecko może się zetknąć w szkole, to chyba już wolałbym je zabierać do nocnego klubu. Tam przynajmniej bezpieczeństwa pilnuje ochroniarz, a nie sfrustrowany niedouk barykadujący się w czasie przerwy w pokoju nauczycielskim. Narkotyków i seksu w toaletach tyle samo, ale przemocy mniej. No i nikt nie zakłada barmanowi kosza od śmieci na głowę.

Tak, zdecydowanie szkoła powinna być dozwolona od 18 roku życia.

Mojej podstawówki serdecznie nienawidziłem. Gdyby nie harcerstwo, uważałbym ją za czas stracony. Do dziś pamiętam smród przepoconego korytarza i zasikanych toalet, popisane ławki lepiące się od gum do żucia, kilogramy podręczników noszonych z jednej nudnej lekcji na drugą.

Ale nawet nie to było najgorsze. W szkole nauczyłem się, że słabszy przegrywa i że niesprawiedliwość bierze górę. WF i tzw. "prace społeczne" wyrobiły we mnie odrazę do fizycznego wysiłku. Do dziś nie umiem się uczyć, bo przez pierwsze lata nie miałem takiej potrzeby. W myśl egalitarnego przesądu dzieci płynnie czytające uczą się bowiem razem z tymi, które kiepsko rozróżniają litery. Tabliczki mnożenia nauczył mnie mój Tata, a wiedzę o świecie czerpałem z połykanych książek, w tym z mojej ulubionej lektury - zaczytanej na strzępy encyklopedii. W mojej edukacji podstawówka jest czarną dziurą.

Na szczęście trafiłem potem do dobrego liceum, szkoły z tradycjami, z nauczycielami zasługującymi na szacunek i z przyjazną atmosferą. Jednak tych pierwszych ośmiu lat nikt mi nie zwróci.

A może taka brutalna szkoła życia jest potrzebna?

Może w tym świecie (który, jak mówi Biblia, "cały podlega mocy Niegodziwca") po prostu trzeba pokazać dzieciom, jak jest naprawdę? Może przemoc, niesprawiedliwość i przebywanie w nieestetycznym otoczeniu to lepszy trening przed wejściem w dorosłość, niż rozwiązywanie równań i wkuwanie "Litwo, ojczyzno moja"?

Może potrzebne jest takie drastyczne rozstanie z bajkami, w których dobro wygrywa, a cnota jest nagrodzona?

Nic to, mamy jeszcze chwilę czasu na wybór szkoły dla naszego dziecka. Jeśli, oczywiście, urzędnicy z Ministerstwa Etatów Nauczycielskich nie wymyślą kolejnej reformy, ratującej tysiące "mianowanych" i "dyplomowanych" (i jakich tam jeszcze mają) przed skutkami demograficznego niżu.

Bo przecież zdajesz sobie sprawę, że tu wcale nie chodzi o dobro dzieci?

środa, 17 listopada 2010

Smakowite życie

Gdzież ta zalewajka autorstwa mojej Babci, smak mojego dzieciństwa! Gdzie bigos mojej Mamy i jej dekoracje sałatek na rodzinne spotkania!

Mam to szczęście, że moja Żona gotuje wyśmienicie. Agata robi to z sercem, eksperymentuje, ciągle się dokształca i poluje na każdą nową książkę Jamiego Olivera.

Dla mnie to szczęście, dla restauracyj (z których, z zawodowych powodów, korzystamy często) niekoniecznie. Moja Żona WIE jak powinny być zrobione potrawy wymienione w menu i na dodatek potrafi je przyrządzić. Wie, jak powinny smakować i co takiego się stało, że nie smakują. Potrafi też, w przeciwieństwie do mnie, odróżnić zapisaną w menu polędwicę od kilkakrotnie tańszej karkówki z nie wiadomo jakiego źródła. (Korzystając z okazji zasyłam wyrazy braku szacunku dla piotrkowskiego "Ormianina", która to restauracja kiedyś próbowała nam sprzedać to drugie jako to pierwsze).

Jako ekonomiczny darwinista tłumaczę sobie, że po prostu dobra kuchnia nie jest większości klientów potrzebna. Gdy jedzenie "na mieście" oznacza 20-minutową przerwę na lunch, z komórką przy uchu albo klientem po drugiej stronie stolika, a jedzenie w domu oznacza podgrzewanie w mikrofalówce mrożonek albo zapasów od rodziców, trudno być wybrednym. "Jedz, pij i popuszczaj pasa" to już zupełnie nie o naszej epoce. Z biesiad mamy tylko piosenkę biesiadną (z tym pierwszym słowem mającą tyle wspólnego, co galeria handlowa z galerią sztuki).

Jest coś jeszcze. Nie liczyłem, ale idę o zakład, że w Internecie znalazłoby się więcej stron o odchudzaniu i diecie, niż o radości z jedzenia. Im więcej w kolorowych czasopismach artykułów o zdrowym odżywianiu, tym trudniej zjeść poza domem coś, co sprawia przyjemność. Przypominam, że według mądrej definicji WHO zdrowie to "stan pełnego, dobrego samopoczucia, a nie tylko brak choroby". Trudno mówić o dobrym samopoczuciu, gdy jesz z tabelką kaloryczną w głowie, albo gdy na zjedzenie obiadu masz 20 minut i wolisz nie wiedzieć, z czego jest zrobiony.  

Myślę jednak, że nie jest to tylko kwestia braku czasu.

Może po prostu człowiek musi sobie znaleźć coś, czym się będzie katować, nie śpiąc po nocach i czując wyrzuty sumienia za dnia? 

Może miejsce średniowiecznych procesji biczowników zajęły internetowe fora o dietach? Może ludzie XXI wieku boją się cholesterolu, rozstępów i tłuszczu na udach, bo nie boją się już piekła z siarką i rogatymi diabłami, a czegoś bać się muszą? Rak jest zbyt straszny, wojna i terroryści zbyt daleko, ale centymetry w talii niepokojąco blisko. Do tego każda kolorowa gazeta poleca inną dietę i straszy innymi konsekwencjami. To naprawdę wystarczy, by czuć się nieswojo jedząc z apetytem i bez jakiegoś wyrzeczenia.

Swoją drogą, czy to nie dziwne, że w naszej kulturze grzeszne jest to, co najprzyjemniejsze i najbardziej naturalne: jedzenie i seks? Zarazem - czy to nie dziwne, że w tych dwóch dziedzinach ludzie wybierają albo post i powierzchowną bylejakość, albo - idąc ze skrajności w skrajność - zatracają to, co normalne i naturalne, i szukają udziwnień? 

Zostawmy filozofowanie. Prawda jest taka, że zjedzenie "na mieście" normalnego, uczciwej wielkości kawałka mięsa o smaku mięsa jest coraz trudniejsze.

Coraz więcej miejsc snobuje się na potrawy typu "duszone jądra delfina w brązowym sosie z żabich wymiocin, podane na słodko z sałatką z islandzkiego mchu". Wszystko oczywiście w ilościach homeopatycznych, nadziubdziane na środku wielkiego talerza, otoczone jakimiś picassami z sosu albo zieleniną. Plasterek czegoś utopiony w kilogramie liści absolutnie nie zaspokaja mojego głodu, a wręcz przeciwnie. 

Na szczęście prawdziwa kuchnia jeszcze się broni. Osobnego felietonu wymagałoby wyjaśnienie, dlaczego broni się przede wszystkim kuchnia cudzoziemska. W Warszawie (gdzie mieszkam od kilkunastu lat) broni się na przykład sieć rodzeństwa Kręglickich, nie tylko smaczna, ale naprawdę przyjazna dla rodzin z dziećmi. W "Chianti" przy ulicy Foksal nasza Córka obchodziła pierwsze urodziny, a tuż obok, w "Opasłym tomie", pierwszy raz, ze smakiem, jadła ślimaka (brr...). Na drugim cenowym biegunie - jedyny w Warszawie prawdziwy kebab "Efes" (Saska Kępa) oraz odwiedzany przez nas od lat wietnamski barek w oficynach Nowego Świata pod swojsko brzmiącą nazwą "Co tu". Nie mam pojęcia, co po wietnamsku znaczą te dwie sylaby, ale w dialekcie hanojskim oznacza to pewnie "niedrogo-smacznie-i-z-miłą-obsługą".

Trochę gorzej jest z rodzimą kuchnią. Porządny schabowy czy rosół z prawdziwej kury budzi u liczących kalorie sałatkożerców zabobonną odrazę. Kuchnia polska to zatem albo identycznie nijakie bary z obowiązkowym zdjęciem de volaille’a z frytkami na podświetlanym szyldzie coca-coli (służące chyba tylko do szkolenia kontrolerów sanepidu z wypisywania mandatów), albo modne od kilku lat "wiejskie stoły" na miejskich weselach. Nostalgiczna pamiątka mieszkańców blokowisk po dzieciństwie u dziadków na wsi... Trzecia wersja "kuchni polskiej" to chwyt marketingowy obłędnie drogich restauracyj dla snobów.

Nieliczne pozytywne wyjątki z naprawdę dobrą polską kuchnią (uczciwa porcja za rozsądną cenę) to na przykład klimatyczna "Gospoda do syta" w Aninie, albo "Zaścianek" przy Paryskiej. Tam czuć rękę gospodarza, a pańskie oko tuczy nie tylko konia w przysłowiu.

Prowadząc szkolenia jeździmy po całym kraju, co oznacza stołowanie się w różnych miejscach. Sytuacja jest podobna, jak w Warszawie: mnóstwo bylejakości, ale i gastronomiczne perły, które chce się odwiedzać, nawet nadkładając drogi. Niesamowite placki z gulaszem pod Rajgrodem, na które urywaliśmy się z Bartkiem, moim współtrenerem, każdego dnia po zajęciach. "Karczma pod gołębiem" w Nidzicy, obowiązkowy przystanek przy trasie Warszawa-Gdańsk, gdzie żurek robi się z żuru, a nie z E-666, a jajecznica smakuje jak jajecznica.

A skoro już jesteśmy przy gołębiach - za moich studenckich czasów w Krakowie przy Gołębiej istniała przeurocza maleńka herbaciarnia "Gołębnik", prowadzona przez dwie panie, bodajże matkę i córkę. Chodziło się tam na pyszną herbatę (każdy dzbanek nakryty kolorową "czapką") i tosty. "Gołębnik" był stałym punktem moich późniejszych wizyt w Krakowie - niestety, ostatnim razem zastałem tam już tylko opróżniony lokal, zamknięty na głucho. Smak "dwóch tostów ze wszystkim" pamiętam jednak do dziś.
O smaku decyduje bowiem serce, a nie miejsce czy sam przepis. Przykład?

Trudno znaleźć bardziej odczłowieczone miejsce, niż centrum handlowe, a w nim jeszcze bardziej odczłowieczone miejsce, niż sieciowy barek. I właśnie w takim miejscu, w Coffeeheaven w warszawskiej "Promenadzie" pewnego zwykłego dnia przeżyłem coś niezwykłego. "To co zawsze?" - zapytał mnie barista. Na chwilę poczułem się, jak przedwojenny Krakowianin, który od pół wieku co niedziela przychodzi do "Noworola", siada przy tym samym stoliku i zamawia to samo od lat ciastko. Nawet w kartonowym kubku biała czekoladowa mokka (czyli "to co zawsze") smakowała tego dnia inaczej.

To właśnie wtedy ostatecznie poczułem się mieszczuchem.

środa, 10 listopada 2010

Dziwna jest ta "Pierwsza brygada"...

11 listopada: dzień, w którym słowo "niepodległość" jest odmieniane przez wszystkie przypadki. Dygnitarze składają kwiaty przed tablicami i pomnikami, harcerze prężą się na wartach honorowych, polonistki przygotowały patriotyczne akademie. Orkiestry dęte od tygodni ćwiczyły "Pierwszą brygadę".

Wiesz, że przed wojną "Pierwsza brygada" była nawet kandydatką na hymn państwowy? Choć przegrała z "Mazurkiem Dąbrowskiego" (też pieśnią Legionów Polskich, ale z innego okresu), to chyba tylko dlatego, że państwo nie może mieć dwóch hymnów. Przez całe Dwudziestolecie - i znów od 1989 roku - "Pierwsza brygada", obok "Roty", towarzyszy narodowym obchodom.

Cofnijmy się na chwilę w czasie, do sierpnia 1914 roku. Zaczyna się wielka wojna, nazwana później pierwszą wojną światową, a w niej stają przeciwko sobie zaborcy Polski: Austriacy i Niemcy przeciwko Rosji. Na krakowskich Oleandrach Józef Piłsudski tworzy I Kompanię Kadrową, zalążek przyszłych Legionów. Za kilka dni tych 144 patriotycznie wychowanych chłopaków wymaszeruje w stronę Warszawy, aby zrobić to, o czym marzyli ich dziadkowie: wzniecić powstanie i przywrócić Polakom niepodległość. Jak zareagują sami zainteresowani?

"Krzyczeli, żeśmy stumanieli...", napisali o tym później autorzy "Pierwszej brygady". Krzyczeli? Bez przesady. Polacy byli po prostu obojętni. W Kielcach wchodzącą kompanię powitały trzaskające okiennice. Zamykano je, żeby nie widzieć i nie słyszeć "tych awanturników". Naprawdę nikt nie miał ochoty mieszać w panującym dotąd porządku. Ludzie mieli pracę, mieszkania, plany na przyszłość. Niby co i po co mieli zmieniać? Ideały odfajkowywali idąc w niedzielę do kościoła i ewentualnie śpiewając tam o "ojczyźnie wolnej", co to ją im "raczy wrócić Pan".

Aha, zapomniałbym dodać, że nie robili tego pod przymusem. Rosyjski garnizon wyszedł z Kielc, zanim weszły tam dzieciaki od Piłsudskiego. Jedynymi, którzy przyłączyli się do polskiej armii byli członkowie strażackiej orkiestry (dlatego melodia rosyjskiego  marsza stała się melodią "Pierwszej brygady" - po prostu takie nuty zabrali strażacy). Próba wywołania powstania w Warszawie skończyła się gorzej, niż żałośnie. Kompania wróciła do Galicji.

Oczywiście, kiedy w listopadzie 1918 roku nie było już zaborców, a Piłsudski przejął władzę i ogłosił niepodległość Polski, nikt nie protestował. Były flagi wywieszane na domach, były patriotyczne pieśni śpiewane aż do ochrypnięcia, były tłumy na dziękczynnych nabożeństwach. Zniknęli pruscy i rosyjscy wynaradawiacze, którymi do dziś straszy się dzieci w szkołach - czy nastał raj na ziemi? Oczywiście, że nie.

Nie zniknęła bieda, ciemnota ani przestępczość. Maciejowski, najsłynniejszy międzywojenny kat, bywało że wieszał i po kilkudziesięciu zbrodniarzy miesięcznie. Miejsce skorumpowanych i niekompetentnych urzędników zsyłanych karnie z Rosji do "Priwislanskowo Kraja" zajęli nasi rodacy. Śmieszy Cię "Kariera Nikodema Dyzmy"? Pewnie dzięki genialnemu Romanowi Wilhelmiemu, bo mało kto zastanawia się nad światem w niej przedstawionym. Dołęga-Mostowicz naprawdę niewiele przesadził.

Wojna i PRL, o ironio, umocniły mit II Rzeczypospolitej jako kraju szczęśliwości i patriotyzmu. Polskie elity spoczęły w Katyniu i Palmirach, a jej potencjalni następcy - w gruzach Warszawy. Nieliczne inteligenckie niedobitki poparły nowych panów. Władzę objęli "chłopcy o twarzach ziemniaczanych", jak nazwał ich cytowany już na tym blogu Zbigniew Herbert. Przy tym, co wyprawiali, wyczyny Dyzmy i jego kolegów wydają się dziś szczytem praworządności i rozsądku, a poza tym o zmarłych się podobno źle nie mówi.

"Pierwszą brygadę" śpiewają więc z namaszczeniem nawet ci, dla których Piłsudski powinien być wcielonym diabłem, choćby z racji jego stosunku do religii.

Każda epoka ma swoje protest-songi. "Pierwsza brygada", "Dziwny jest ten świat", "Mury" i "Przeżyj to sam" mogą być grane non-stop przez wszystkie rozgłośnie kraju, ale pozostaną intelektualną niszą. Większość i tak wybierze "Majteczki w kropeczki, łohohoho" i "Prawy do lewego, wypij kolego", bo nie zrozumie, co ma "przeżyć sam" i dlaczego "mury rosły". Zaśpiewa, bujając się wraz z tłumem, ale nie zrozumie.

Porywy serc, jak morza zniczy w żałobie narodowej albo gromadne obchodzenie świąt, są tylko porywami, eksplozją sentymentów. Wypowiadane przy choince życzenia bywają mniej trwałe od samej choinki. Mechanicznie odklepywane co niedzielę pobożne formułki ulatują już przy wyjściu z kościoła. Nie musiało minąć wiele tygodni, by większość płaczących po papieżu i po pasażerach tupolewa (albo wieszających na samochodach biało-czerwone szmatki, bo polscy sportowcy akurat grali jakiś mecz) wyrzuciła ich z serca. By miała ich - pięknie to określił kiedyś Julian Tuwim - "wprost przeciwnie i niżej".

A może miała ich tam zawsze? Może nie chodziło o wyrażenie szczerych uczuć, ale po prostu o to, że fajnie jest być w większości? Może Kielczanie w 1914 roku byli ze swoimi trzaskającymi okiennicami uczciwsi, bo chociaż nie udawali, że im zależy?

Tak naprawdę tu wcale nie chodzi o niepodległość państwową. Chodzi o Twoją osobistą niepodległość, a ona nie ma nic wspólnego z polityką. To o wiele więcej, niż potrząsanie totemem w barwach narodowych. To Twoja wolność decydowania. Wolność od bezmyślnego powtarzania złych nawyków, "bo tak się zawsze robiło". Od ślepego podążania za innymi.

Potrzebna Ci jest w ogóle? Myślałeś o tym? Nie lepiej, jak ktoś decyduje za Ciebie?

"Pierwszej brygady" wcale nie pisano jako przyszły polski hymn. Była to pieśń rozczarowania, żalu, zawiedzionych nadziei, ale i hardości.
"Nie chcemy już od was uznania,
Ni waszych mów, ni waszych łez.
Już skończył się czas kołatania
Do waszych serc, ..."

W oficjalnej wersji ten ostatni wers kończy się słowami "do waszych kies". Dlaczego, skoro legionistom wcale nie chodziło o pieniądze? Nie wiadomo. Jest to jednak wariant w sam raz nadający się do śpiewania na patriotycznych akademiach ku czci. Słowa trochę bez sensu, ale ładnie brzmią.

Oryginalne zakończenie było jednak inne. Bardziej logiczne, ale i bardziej dosadne, więc nie usłyszysz go 11 listopada w telewizji. Chcesz wiedzieć, jak brzmiało - poszukaj. A jeśli jesteś ideowcem, który próbując uszczęśliwiać innych czasem zostaje sam, to może się nawet pod tym podpiszesz.

niedziela, 7 listopada 2010

Każdy dzisiaj wygrać może

Do skrzynki na listy dostałem pierwsze reklamy wyborcze. Z wolnym miejscem na numer listy (nie wiem, mam teraz sam sobie wpisać, czy jak?) i z błędami. Co ciekawsze ulotki zbieram, żeby potem mieć materiał porównawczy na moje szkolenia, ale grupą docelową nie jestem. Przed ostatnimi wyborami wykreślono mnie przez pomyłkę z rejestru wyborców - i niech już tak zostanie.  

Dowcip głosi, że chodzenie na wybory w celu wybrania lepszych rządów (samorządów), to jak chodzenie do agencji towarzyskiej w celu wybrania sobie żony. Mi przychodzi do głowy inne porównanie: gra w trzy karty.

Wybierasz Kaczyńskiego, podnosisz kartę, a tam Lepper. Wybierasz dekomunizację i walkę z "układem", a tam peany na cześć Gierka, bo trzeba uściubić parę procent głosów lewicy.

Wybierasz Tuska i 15% VAT, podnosisz kartę, a tam Miro z Grzechem i VAT 23%. Wybierasz "partię miłości", a tam "wojna domowa" z "bydłem" i "hodowcami zwierząt futerkowych"

Oczywiście dotyczy to nie tylko polityki. 

Wybierasz włażącego Ci w ... "przedstawiciela handlowego", ale to tylko wersja demo. Po podpisaniu umowy uprzejmy akwizytor dla którego "nie ma, panie Jerzy, rzeczy niemożliwych" znika jak sen złoty i zostajesz sam na sam z rzadko dostępną, niekompetentną infolinią dla już zwerbowanych jeleni.

Wybierasz lśniącą kolorami reklamę i zapach nowego samochodu w czasie jazdy próbnej, a potem dostajesz dwa miesiące czekania na brakującą część w serwisie, bo "wie pan, to akurat się często psuje".

Wybierasz jedno z najsłynniejszych polskich SPA, które właśnie dostało kolejną gwiazdkę i reklamuje się jako przyjazne dla rodzin, a w pakiecie dostajesz zimny basen i menu nienadające się dla dzieci (dla dorosłych, szczerze mówiąc, też nie bardzo).

Wybierasz "moralny autorytet", a dostajesz człowieka tuszującego sprawy, od których włos się na głowie jeży.

Od czasu do czasu ktoś odchodzi od stolika, głośno narzekając na oszustwo. Wydawałoby się, że to mała strata dla właściciela interesu, bo ciżba się tłoczy i amatorów gruszek na wierzbie nie brakuje. Jednak nawet takie pojedyncze dezercje mogą popsuć wizerunek rozdającego trzy karty. Co więc się dzieje? 

Politycy stają na uszach, by zwiększyć wyborczą frekwencję. Telewizja nadaje reklamy agitujące do głosowania, sieci komórkowe rozsyłają spam "idź na wybory", nawet księża wymyślili nowy grzech. Pojawiają się pomysły wydłużenia wyborów do dwóch dni. Chyba niedługo urny wyborcze będą instalowane w hipermarketach przy linii kas (jak zagłosujesz, dostaniesz w promocji małą gumową piłeczkę w barwach narodowych). Po co to wszystko? To proste.

Namawianie do udziału w wyborach to niezły socjotechniczny trick. Poszedłeś - nie krytykuj, bo sam wybrałeś. Nie poszedłeś - tym bardziej nie krytykuj, bo "mogłeś mieć wpływ, a sam zrezygnowałeś". Można się chwalić wysoką frekwencją i zrzucić odpowiedzialność na wyborców ("naród wybrał"), choć z góry wiadomo, że po wyborach wcale nie będzie rządzić ugrupowanie z największą ilością głosów, tylko jakaś sklecona z kompromisów koalicja. 

W pakiecie z ugrupowaniem mającym wypisaną na sztandarach walkę z korupcją i bezprawiem dostaniesz więc partię znaną z najciemniejszych interesów. Z partią uchodzącą za liberalną - najgorszych aferzystów ostatnich lat i podwyżkę podatków. Do tego zawsze jest jakieś zaplecze: nieuwikłany, sprawiający wrażenie porządnego (choć i nijakiego) ideowiec zawsze okazuje się być czyjąś pacynką. Zza pląsającego w dyskotekach "młodego, wykształconego, z dużego ośrodka" kandydata zawsze wychynie jakiś betonowy towarzysz z lat stanu wojennego. Ktoś uwierzy w nowoczesną twarz dobrze znanego polityka, reprezentowanego przez nowego rzutkiego PR-owca? Szybko zostanie sprowadzony na ziemię newsem o tym, że to tylko pic, że prezes brał silne leki i że po wyborach wracamy do normalności. 

Myślisz, ze wybierasz wszechmocne bóstwo, które za pstryknięciem palcami zmieni oblicze kraju, zbuduje stadiony i obwodnice, wyleczy niepłodność i obniży podatki, a dostajesz człowieka. Bo to od początku był człowiek, tylko Ty wolałeś się łudzić, że to ktoś więcej. Że chce i może spełnić to, co obiecał.

Po prostu, oglądając przedwyborczy festiwal obietnic wierzyłeś, że wybierasz jakiegoś wszechwładnego faraona, który dekretem przywróci normalność i dostatek.

Jak długo chcesz być darmowym testerem socjotechnik?

Ile czasu możesz stać przy bazarowym stoliku wgapiony w trzy karty, by ktoś uznał, że najwidoczniej lubisz tę zabawę? Masz perwersyjną przyjemność z tego, że ktoś Cię robi w konia, czy naprawdę sądzisz, że w końcu wygrasz?