wtorek, 7 grudnia 2010

Stoi na stacji lokomotywa (345 minut)

Pisząc ten tekst (7 grudnia, 21:45) jadę pociągiem InterCity z Krakowa do Warszawy. Właśnie musiałem kupić od konduktora nowy bilet, choć już jeden miałem. Zamiast odstać swoje w kolejce na dworcu PKP, poprosiłem bowiem o kupienie biletu moją Żonę, ona zaś postanowiła skorzystać z Internetu i zapłacić swoją kartą. Błąd! Wytknął mi go ów konduktor - na bilecie są dane właściciela karty (czyli mojej Żony), a na fotelu w pociągu są moje pośladki. Ta jaskrawa niezgodność powoduje, że mój bilet jest nieważny.

Czy spółka PKP-IC sprzedaje miejsca imienne, jak w samolocie? Nie. W każdej kolejowej kasie będąc zupełnie anonimowym Nikim mogę kupić dowolny bilet na dowolny pociąg i dać go dowolnie wybranej osobie. Czy mając w bazie imię i IP nabywcy biletu wyśle mu imieninowe życzenia? Nie.

Nie jest to też - o dziwo - kolejny wyrafinowany sposób na wyciągnięcie pieniędzy od pasażerów. Z tego co mówił konduktor moja reklamacja zostanie rozpatrzona pozytywnie i dostanę zwrot pieniędzy za jeden bilet (ten internetowy). Zobaczymy.

Konduktor wypisał nowy bilet. "Ja tylko wykonuję polecenia" - stwierdził, co jakoś dziwnie mi się historycznie skojarzyło. Czasem "tylko wykonywanie rozkazów" oznacza wysłanie do gazu paru milionów ludzi. Tu na szczęście skończyło się tylko na wysłaniu mnie i jeszcze kilku współpasażerów do bezsensownej kolejki na Dworzec Centralny w Warszawie. Tam też tylko wykonują rozkazy, więc kobieta w okienku rozpatrzy moją reklamację. Sprzątaczka dworcowa zamiecie błoto po kolejce innych czekających do tego samego okienka w podobnych sprawach. Ktoś podstempluje, ktoś zatwierdzi, ktoś policzy, ktoś wepnie do segregatora. Pasażeroreklamacje wejdą do opasłych sprawozdań razem z tonokilometrami, osobodobami i innymi statystycznymi potworkami.

Ta nikomu niepotrzebna praca będzie trwała, trwała i trwała, przerwana co najwyżej na chwilę kolejnym strajkiem kolejowych związkowców. Wąskie strużki reklamacji w bzdurnych sprawach codziennie zlewają się w wielką rzekę bezsensownej roboty, dającą życie tysiącom ludzi w tysiącach instytucji, które bez tego byłyby zbędne. Kolej (a właściwie jej wszystkie rozpączkowane spółki-matki i spółki-córki). Poczta. Firmy dostarczające gaz i prąd, które mimo nowoczesnego wizerunku są często polakierowaną wersją PRL-u. Urzędy.

Czy to jest naprawdę takie trudne: sprawdzić gdzie na świecie jest najlepsza poczta, najmniejsza biurokracja, najsprawniejsza służba zdrowia i najbardziej przyjazna kolej, a potem po prostu skopiować?

Czy w czasie kolejnej "wizyty studyjnej" prezes PKP nie mógłby, między jednym szampanem a drugim, zapytać swojego szwajcarskiego kolegi: "Słuchaj, Hans, jak ty to stary robisz, że te wasze Bahnen są takie czyste i punktualne? Fersztejen, Hans? Bo my w Polen niśt fersztejen."

Albo czy nie mógłby chociaż zadzwonić do Jona ze Sztokholmu i zapytać, jak szwedzkie koleje radzą sobie ze śnieżycami, bez ogłaszania "ulegnięcia opóźnieniu o 345 minut"? Tym ostatnim szczególnie byłaby zainteresowana moja Żona, podróżująca ostatnio do Poznania.

O tym, że dyrektor Poczty Polskiej zadzwoni z podobnym pytaniem do swojego kumpla Johna z Royal Mail nawet nie marzę.

Na razie jest więc tak, że przez Internet mogę kupić bez problemu bilet do teatru, bilet do kina i w ogóle zapłacić komukolwiek za cokolwiek, chyba że jest to bilet PKP.

Jeśli przez najbliższą godzinę mój pociąg nie "ulegnie opóźnieniu" przez coroczną zimę stulecia, która - cóż za niespodzianka! - przyszła do nas w grudniu, to może jeszcze dziś sprawdzę reklamacyjną procedurę PKP.

Powymyślali jakieś internety. A dalej, w kolejkę stać i morda w kubeł! Postoi na śmierdzącym dworcu przed okienkiem ze sfrustrowaną życiem kasjerką, to inaczej zacznie gadać!

sobota, 4 grudnia 2010

Kiedyś

Pochodzę z Piotrkowa Trybunalskiego. Jeżeli jeździsz trasą Warszawa-Katowice, to mijasz Piotrków z boku, między motelem w Polichnie, a wielką bełchatowską hałdą wyrastającą znienacka z równiny koło Kamieńska. Z trasy widać szare blokowiska, choć ja pamiętam swoje miasto jeszcze bez nich. Tam, gdzie dzisiaj dwupasmowa ulica prowadzi wśród bloków do wielkiego, postmodernistycznego kombinatu parafialnego, kiedyś malownicza wąska droga biegła wśród ogrodów do pachnącego kadzidłem i żywicą małego drewnianego kościoła.

Mimo wszystko, nadal między betonowymi klockami można dostrzec urok tego miasta, jeszcze majaczący pod warstwą powszechnej bylejakości. Utrzyma się? I jak długo?

W Piotrkowie mojego dzieciństwa całe życie toczyło się niegdyś wokół jednej fabryki. Jednego "zakładu pracy", jak mówiono w PRL. Oczywiście były i inne "zakłady", ale i tak najważniejsza była "Pioma". "Pioma" produkowała maszyny górnicze i była prawdziwym potentatem. Miała swoje osiedla, swój klub sportowy i swój stadion, wybudowany na ostatnie komunistyczne dożynki. Miała swoje szkoły i przychodnię lekarską. Parę tysięcy dzieci pracowników jeździło w wakacje na zakładowe kolonie lub z rodzicami na wczasy do zakładowych ośrodków. Dzieci dostawały też od fabryki paczki na święta, a zmarli pracownicy - orkiestrę górniczą na pogrzebie. Miasto w mieście.

Oczywiście po bankructwie PRL wiele się zmieniło. Maszyny górnicze nie były już tak potrzebne, więc fabryka chwytała się jakichkolwiek zamówień, byle tylko utrzymać malejącą produkcję. Pozbyła się mieszkaniowo-sportowego imperium, które stało się zbędnym balastem. Na miejscu dożynkowego stadionu zbudowano supermarket.

Kilkanaście lat temu miałem w swoim życiu ciekawy epizod - ukończyłem szkolenie dla agentów ubezpieczeniowych. Uczono nas tam, jak rozmawiać z klientami, jak obliczać składki i oczywiście jak sprzedawać polisy. Ostatecznie agentem nie zostałem, bo jakoś nie poczułem do tego "smykałki". Zapamiętałem jednak rozmowy z piotrkowskimi znajomymi, wpisanymi na listę moich pierwszych potencjalnych klientów.
- O, nie, wiesz, teraz to trzeba liczyć kasę, bo w "Piomie" źle się dzieje i zaraz będą zwalniać. Może kiedyś...
Trudno dyskutować z takim argumentem, zwłaszcza powtórzonym kilka razy przez różne osoby? Tak myślałem wtedy, dziś wiedziałbym jak zareagować na zastrzeżenie Klienta typu "nie teraz". Tłumaczył mnie wiek i brak doświadczenia. Ubezpieczeniowy epizod przeszedł do historii, zająłem się (ze znacznie większym powodzeniem) wieloma innymi sprawami.

Niedawno w tym samym mieście załatwiałem jakieś formalności. Była okazja do spotkania z tymi samymi znajomymi, starszymi - jak i ja - o 12 lat. "Co słuchać, stary?"
- Nawet nie pytaj, źle się dzieje. Podobno w "Piomie" będą ludzi zwalniać. Czekamy, co będzie. Ech, kiedyś było inaczej...

Rozumiesz? Przez 12 lat kilkudziesięciotysięczne miasto (a przynajmniej spora jego część) żyje na mentalnych walizkach, bo "w Piomie będą zwalniać". Od kilkunastu lat tysiące ludzi są pogrążone w apatii, bo "będzie źle".

Przez 12 lat można skończyć trzy kierunki studiów (a dwa bez wysiłku). Przez 12 lat zdążyłem poznać swoją Żonę, ożenić się, zostać ojcem, zdobyć dwa nowe zawody, rozkręcić firmę, dwa razy się przeprowadzić… Zrobiłem też parę głupich błędów, ale przynajmniej miałem okazję je zrobić. Nie jestem jeszcze tam, gdzie chciałem, ale na pewno gdzie indziej, niż 12 lat temu.

W którym miejscu Ty jesteś?

Czy nie jest tak, że od roku - dwóch - pięciu - dwunastu - tkwisz w wiecznym "kiedyś"? "Kiedyś będę szefem sam dla siebie". "Kiedyś założę firmę". "Kiedyś schudnę". "Kiedyś będę miał dużo pieniędzy". "Kiedyś rzucę w cholerę to wszystko". "Kiedyś będę realizować swoje marzenia".

Kiedyś.

Ale kiedy?

Pomyśl, bo łatwo możesz przeoczyć moment, w którym słowo "kiedyś" gwałtownie zmieni swój czas gramatyczny. Z przyszłego na przeszły. "Kiedyś mogłem zrobić inaczej". "Kiedyś było więcej możliwości". "Kiedyś nie było tych smarkaczy z prowincji, dybiących na moje stanowisko za połowę pensji".

To właśnie takie "kiedyś" musiało chyba spowodować, że w moim rodzinnym mieście istniało z woli radnych "Rondo Edwarda Gierka". On przecież symbolizował to "kiedyś" - gdy w opinii wielu trawa była zieleńsza, ludzie szczęśliwsi, a paczki świąteczne słodsze, bo cukierki były z cukrem, a nie z aspartamem. Ronda Gierka już nie ma, ale tylko dlatego, że z kolejnego starcia dwóch wizji historii wyszła zwycięsko ta druga. Mentalne walizki nadal stoją w przedpokojach, wciąż nierozpakowane. W całym kraju, bo z takich Piotrkowów składa się Polska.

W "Piomie" będą zwalniać, w centrali firmy przygotowują reorganizację, w Ameryce był kryzys (ekonomiści już się podniecają myślą, że znowu będzie - i znów będą mogli pobrylować w mediach jako eksperci). Będą powodzie, upały lub mrozy i śnieżyce. Gdyby było za mało, to zawsze państwo może zarządzić jakąś ptasią grypę albo wypowiedzieć bohaterską wojnę dopalaczom, przepełnionym furgonetkom, krzyżom czy aferzystom.

Naprawdę, jest tyle powodów, by nic konstruktywnego nie robić, że aż nie wiadomo, który wybrać. Bo "teraz" trzeba gasić pożar, ale "kiedyś" - to dopiero pokażemy, ileśmy warci!

A tak szczerze, to o jakim "kiedyś" pomyślałeś, czytając tytuł tego felietonu? O "kiedyś" w przeszłości, czy o tym przyszłym?