poniedziałek, 12 grudnia 2011

Czy PRL miał atesty?

13 grudnia przypada doroczny medialny festiwal generała Jaruzelskiego. W tym roku okazja jest podwójna, bo i rocznica okrągła, i generał wydał nową książkę. Znajomy napisał na Facebooku, że wobec sondaży wskazujących na 50% poparcia dla stanu wojennego szuka w swojej  czteroosobowej rodzinie tych statystycznych dwóch głosów "za"…

Wojciecha Jaruzelskiego widziałem na żywo tylko dwa razy. Za drugim razem było to w szpitalu (tym samym, w którym teraz dożywa on swoich dni). Przechodziłem badania przed operacją, gdy nagle wyproszono mnie z gabinetu, aby zbadać przybyłego właśnie generała. Cóż - szarża to szarża, a ja nie jestem nawet rezerwistą. Minęliśmy się w drzwiach.

Ciekawszym przeżyciem był dla mnie jednak ten pierwszy raz, w dzieciństwie. Lata 80., krótko po stanie wojennym. Szedłem warszawskim Nowym Światem, gdy nadjechał mrugając "kogutem" radiowóz z dwoma milicjantami, a za nim polonez na wojskowych numerach. Szyba nie była przyciemniona - przynajmniej nie na tyle, bym nie rozpoznał charakterystycznego munduru, wyprostowanego tułowia i twarzy za ciemnymi okularami.

I już, cały konwój. Żadnych czołgów, blokady połowy miasta, snajperów na dachach. Żaden gazik z komandosami nie strzegł "znienawidzonego przez naród siepacza". Gdy dziś widzę na Nowym Świecie długą i hałaśliwą kawalkadę prezydencką - co tam prezydencką, wystarczy premier albo jakiś zagraniczny gość - to przypominam sobie tamtą scenę.

Trzydzieści lat od "braku Teleranka" - i dwadzieścia dwa odkąd można o tym pisać - kształtuje się zmitologizowany obraz tamtych lat. Jedni oskarżają generała o zdławienie niepodległościowego ruchu, inni bronią go mówiąc o groźbie rozlewu krwi. Sam fakt czającego się tuż-tuż narodowego powstania wydaje się poza dyskusją.

Włożę więc kij w mrowisko. Czy naprawdę tak było?

Owszem, na tle "elit" PZPR Jaruzelski się wyróżniał. Jakim cudem wychowanek katolickiej szkoły i przedwojennego harcerstwa, mówiący poprawną polszczyzną abstynent, szlachcic w dodatku, zrobił karierę w "ludowym" wojsku? Kontrast z ledwo piśmiennymi "wicie-rozumicie" o powierzchowności knura był uderzający. Może, gdyby - jak pisze w swojej ostatniej książce - uległ chwili słabości i popełnił samobójstwo, byłby dziś czczony jako bohater, z dorobioną legendą ofiary Moskwy. Może. Tak się jednak nie stało i Wojciech Jaruzelski podjął decyzję, o której dzieci uczą się w szkołach.

Zwolennicy Jaruzelskiego mówią na jego obronę, że stan wojenny przeprowadzono "w rękawiczkach". Ale może po prostu nie było innej potrzeby? LWP wyjechało na ulice głównie jako demonstracja siły. Po drugiej stronie nie było przecież zbrojnej partyzantki, ani choćby konkurencyjnego ośrodka władzy. Nikt poważny (z Kościołem katolickim i "Solidarnością" na czele) nie odmawiał legalności rządowi PRL. Gdyby rzetelnie policzyć, to zmarłych w wyniku niedojechania karetki pogotowia (bo wyłączyli telefony) mogłoby być więcej, niż zamordowanych w "Wujku". Walkę - pomińmy na razie kwestię "o co" - toczył znikomy procent zapaleńców. Zdecydowana większość miała to w *****, patrząc, jakby się najwygodniej urządzić. Brutalne? Niesprawiedliwe?

Czytam słynne 21 postulatów strajkowych, jeszcze sprzed stanu wojennego. Większość to żądanie ulepszonego socjalizmu: podwyżka płac, wolne soboty, wprowadzenie kartek na mięso... Nieliczne żądania "polityczne" to wolne związki zawodowe i "zagwarantowana w Konstytucji PRL wolność słowa" - trochę mało, jak na "ruch niepodległościowy". Że takie były realia, że nie można było żądać niemożliwego? A realny był postulat trzyletniego urlopu macierzyńskiego, z tej samej listy?

Gdy dwóch nastolatków przypadkowo zastrzeliło milicjanta, władze zrobiły z tego "event". Mówi to wiele o prawdziwym rozmiarze sprzeciwu wobec władz. Parafrazując znany dowcip o okupowanej Czechosłowacji - opór przeciw komunizmowi w stanie wojennym miał być, ale się Jaruzelski nie zgodził. Potrafiliśmy (jako naród, bo ja byłem dzieckiem) knuć i drukować na powielaczach gazetki o tym, jaka z tego Jaruzelskiego świnia. Gdzie to mityczne "wieszanie komunistów zamiast liści"?

Wniosek jest prosty: ludzie chcieli socjalizmu i chcieli PRL-u. To było ich państwo. "Walka o niepodległość i godność" to wygodny mit sprzedawany kolejnym pokoleniom. Tak samo "walczyli" niewolnicy na plantacji bawełny. Niewolnik nie wyobrażał sobie życia poza nią, więc nie walczył o wolność, ale o wygodniejszą pryczę i pełniejszą miskę. W sumie gdyby nadzorcy trochę rzadziej bili pejczem, a kuchnia lepiej karmiła, to na plantacji da się żyć, nie?

Współczesne podejście do generała Jaruzelskiego, stanu wojennego i w ogóle PRL wydaje mi się więc lekko schizofreniczne. Uznajemy PRL za legalne, polskie państwo? W takim razie - mówiąc Michnikiem - odpieprzmy się od generała. Czegóż takiego nowego dostarczył stan wojenny? Czołgów na ulicach? Strzelania do ludzi? Wsadzania ich do więzień? Cenzury? Pałowania demonstrantów? Wszystko to w PRL już było. Czymże stan wojenny zasłużył na taką krytykę, skoro nie uznajemy całego PRL za jedną wielką zbrodnię i uzurpację? Jaki sens ma prawnicze badanie legalności dekretu z 13 grudnia? To tak, jakby w Norymberdze sądzić nie za ludobójstwo, ale za nieważne atesty na cyklon B…

Dla mnie rozwiązanie tego dylematu jest boleśnie proste, ale nie do przyjęcia przez zdecydowaną większość rodaków, także tych protestujących pod oknami Barbary Jaruzelskiej. Dla nich Piłsudski, Bierut, Jaruzelski i Wałęsa to ciąg portretów w jednakowych ramkach - dla mnie PRL to czarna dziura w suwerennej państwowości. Ani Kongresówki, ani Priwislanskowo Kraja (nie mówiąc o Generalgouvernement) nie uznajemy za polskie państwa - dlaczego tej samej miary nie przykładamy do "Polski Ludowej"? Przecież we wszystkich tych tworach były szkoły z językiem polskim, polska policja, polskojęzyczne gazety…

Jest jednak coś jeszcze. Choć w PRL-u żyłem stosunkowo krótko, to wspominam go jak najgorzej. Do dziś nienawidzę kolejek, gdziekolwiek i po cokolwiek. Pamiętam wszechobecne dziadostwo i upodlenie we wszystkich możliwych instytucjach. Jako dziecko z rzadką chorobą skóry musiałem uzyskać specjalne zezwolenie na zakup normalnego proszku do prania. Ludzie umierali z braku leków dostępnych na Zachodzie w każdej aptece. Tępy robol wykonujący tzw. fuchy traktował cię jak śmiecia, perfidnie wykorzystując sytuację na rynku. Sklepowe w mięsnym przeganiały moją Babcię - i wszystkie cudze babcie - czekające na "rzucenie towaru", zawstydzając zachowaniem aufzejerki z Auschwitz. Pamiętam deskę przybitą specjalnie do ściany sklepu w taki sposób, by starsze panie przypadkiem nie przycupnęły na parapecie - a niech bydło stoi za drzwiami i nie razi pięknych oczu ekspedientek.

Oczywiście po 1989 roku deska w cudowny sposób zniknęła z parapetu, sklepowe nauczyły się mówić "dzień dobry" i "dziękuję" oraz wyprały sobie fartuchy. Jednak pozostaje faktem, że zapamiętałem dzieciństwo i dorastanie jako czas syfu, dziadostwa i totalnego upodlenia. Takie wspomnienia przekażę wnukom, jeśli będę je miał.

Kogo mam jednak za to winić? Jaruzelskiego? Dawnych prominentów i kapusiów, którym mój kraj zapewnił nietykalność i pogodną, dostatnią starość?

A może te sklepowe i miliony ludzi, które w tym uczestniczyły przez pół wieku?

Uczestniczyły? Czytając codzienne wiadomości nie wiem, czy czas przeszły jest właściwy.

sobota, 26 listopada 2011

PozorniE(CO)

W życiu nie pomyślałbym, że porządki mogą być takie kształcące. Urządzając od nowa gabinet zrobiliśmy z Żoną ostrą selekcję zgromadzonych materiałów z konferencji i szkoleń, co zaowocowało wyniesieniem z domu ponad 200 kilogramów makulatury.

Żeby nie sięgać daleko wstecz - z ostatniej konferencji na temat przywództwa przybyła mi wręczona wraz z identyfikatorem ponaddwukilowa paczka folderów, teczek i broszur (oczywiście full-colour na najgrubszym papierze świata) i ze trzy reklamowe długopisy. Niby nic, niby drobiazg, ale po pomnożeniu przez liczbę uczestników i liczbę takich eventów robi się z tego pokaźna ilość odpadów. Odpadów, bo przecież chyba nikt nie wierzy, że choćby jeden procent uczestników po powrocie z konferencji czyta te materiały lub jakoś gruntowniej z nich korzysta. Lądowanie na śmietniku jest więc kwestią czasu - jedni robią to od razu, inni wolą się pooszukiwać "może się jeszcze przyda" i czekają do najbliższych gruntownych porządków.

Merytorycznego materiału nie było we wspomnianej paczce ani jednego - ani jednego! Z porządkowej pożogi ocalał tylko jeden smętny notatnik (10% powierzchni to reklama firmy, na reszcie można pisać). Wszystko inne - reklamówki "partnerów" i "patronów" - trafi do recyklingu...

...o ile oczywiście okaże się, że poza chlorem i barwnikami jest w nich coś papierowego. Nie da się tego świństwa nawet podrzeć bez użycia nożyczek. Spece od marketingu najwyraźniej wymyślili, że jak coś ma format większy niż A4 i jest pokryte błyszczącym foliolaminatem (czort zresztą wie, co to jest i jak się nazywa), to klient chętniej to przejrzy wdrukowując sobie w mózg logotypy i przypisane do nich reklamowe slogany.

Zastanawiające jest to, że ludzie podejmujący decyzje skutkujące przerobieniem topniejących zasobów Ziemi na kilometry sześcienne odpadów i hektolitry toksyn, sami - tak prywatnie - deklarują jak najbardziej proekologiczne postawy.

Ci sami ludzie, którzy od czasu do czasu, w przypływie altruizmu lub wyrzutów sumienia zanoszą do kontenera torebkę z posegregowanymi śmieciami - opracowują w pracy formularze na dziesięć stron, choć ta sama treść zmieściłaby się na czterech.

Ci sami, którzy lajkują na FB akcje w rodzaju "Jestem za ekojazdą" - obtrąbią samochód dojeżdżający 60 km/h do czerwonych świateł wyprzedzając go na pełnym gazie, żeby za 100 metrów ostro zahamować i poczekać na tym samym skrzyżowaniu dwa auta bliżej.

Ci sami, którzy w dyskusjach opowiadają o dziurze ozonowej i ociepleniu (och, to takie modne...), jednocześnie zadają szyku wypasioną terenówką, która wprawdzie nie widziała "terenu" (i dobrze, lakier by się poobcierał), ale za to ma trzylitrowy silnik. Ostatnio nawet widziałem taką terenówkę na parkingu, oklejoną jako własność firmy z "eko-" w nazwie.

To właśnie ekologia w praktyce. Nie akcje ratowania wielorybów gdzieś za oceanem. Nie wyłączanie żarówek na "Godzinę dla Ziemi". Nie - żenada absolutna - zamawianie teczek z nadrukiem udającym tekturę z odzysku.

Ja wiem, łatwiej powiesić na stronie internetowej szczytną eko-misję, niż przy kolejnej wymianie floty zamienić duże służbowe kombi na palące o połowę mniej auta z segmentu A. Łatwiej sponsorować konferencje o "społecznej odpowiedzialności biznesu", niż przestać rozdawać w hurtowych ilościach gadżety made in China (ostatnio dla niepoznaki made in PRC), które rychło zasilą śmietniki. Łatwiej "pochylić się z troską nad problemem emisji gazów cieplarnianych", niż wziąć kalkulator i policzyć, ile CO2 wyemituje samolot lecący z tymi gadżetami z dalekiej Azji. Łatwiej na końcu służbowych maili dodawać automatyczne apele o ich niedrukowanie, niż radykalnie urwać w firmie produkcję śmieci.

Generalnie: znacznie łatwiej opowiadać dyrdymały o swoim ekologicznym zaangażowaniu, niż po prostu zrezygnować z głupich nawyków.

Ale nie chodzi tylko nierozsądne decyzje firm. Bo - czego oczekują klienci?

Pytam wprost: czego TY oczekujesz jako klient?

Czy zamiana samochodów przedstawicieli handlowych Twojego dostawcy na mniejsze wzbudziłaby u Ciebie szacunek za ekologiczną decyzję, czy pytania o kondycję finansową firmy?

Czy zaakceptowałbyś czarno-białe materiały szkoleniowe (wydruk w opcji "ekonomicznej") na papierze z odzysku? Czy nie brakowałoby Ci kilkudziesięciostronicowych zrzutów PowerPointa z trzema slajdami i wielgaśnym kolorowym logo na każdej stronie?

Czy wolałbyś materiały konferencyjne w formie jednego pendrive’a zamiast błyszczącej torby z lakierowanymi folderami?

Bo jeśli nie, to dajmy sobie spokój z tymi wszystkimi szczytnymi deklaracjami na firmowych witrynach, z kupowaniem eko-żarcia, wkręcaniem świetlówek zamiast żarówek i lekcjami ekologii dla dzieci już od przedszkola. To tylko malowanie trawy na - nomen omen - zielono. Dwieście kilo konferencyjnej makulatury przed domem jednego skromnego uczestnika: to twardy fakt.

czwartek, 10 listopada 2011

Bramka

Siedzę w recepcji szklanego biurowca w śródmieściu Warszawy. Marmury, chromy, skórzane kanapy - oraz kamery i metalowe bramki, jak na nowoczesnym dworcu czy w metrze. Kojarzysz, to te bramki z trzema obrotowymi drążkami, które nigdy nie otwierają się za pierwszym razem. Musisz najpierw obić sobie udo, cofnąć i spróbować jeszcze raz, a wtedy Cię puszczą, na do widzenia uderzając w pośladek. Bramki służą do sprawdzania identyfikatorów, bo kto nie ma identyfikatora, ten nie odblokuje safe-drążków nawet za dziesiątym razem. Walka z terroryzmem trwa! Pancerne zagony Al-Kaidy rozbiją się na bramce nie mając karty magnetycznej - oczywiście jeśli będą chciały zamachnąć się terrorystycznie na jedną z kilkudziesięciu firm wymienionych na tablicy w hallu biurowca.

Na razie zamiast Al-Kaidy na bramkach rozbija się jednak kurier z firmy spedycyjnej. Projektant bramek (umieszczonych w tysiącach miejsc w Polsce) nie przewidział bowiem, że przez bramki znacznie częściej od samochodu-pułapki będzie przejeżdżał całkiem nieszkodliwy wózek. Patrzę więc, jak kurier dźwiga wózek z paczką (na oko kilkadziesiąt kilo) na wysokość metra i sapiąc przenosi go nad bramkami, tradycyjnie obijając sobie drążkami uda.

Oczywiście żaden z ochroniarzy nie rusza z pomocą. O nie, oni do wyższych celów są powołani. Uzbrojeni w radiotelefony czuwają, by nie przeszkodził wróg i kukają z ciekawością, czy kurier się wywali czy nie. Nie wywalił… Za bramkami opuścił ładunek na posadzkę i szczęśliwie dotarł do wind - o dziwo, oznaczonych jako dostępne dla niepełnosprawnych. Jeśli jakiś niepełnosprawny teleportowałby się przez bramki (bo chyba nie przeniósł wózka nad nimi, wzorem pana kuriera), mógłby sobie bowiem pojeździć windą.

W "Dniu świra" bohater usiłuje skorzystać z toalety w pociągu. "A jeśli Polska to ta ojszczana klapa?" - zastanawia się Adaś Miauczyński, walcząc z brudem i grawitacją.

A jeśli Polska to te kretyńskie bramki? Było sobie przejście - było, aż ktoś postanowił nakładem sił i środków je pogorszyć, stawiając barierę. Poza producentem bramek nikt na tym nie skorzystał. Goście obijają się wchodząc i wychodząc, administrator budynku musi to-to konserwować. W dodatku bramka przed niczym nie chroni - przecież obija tyłki tylko posiadaczom ważnych identyfikatorów. Dla desperata chcącego nabluzgać prezesowi urzędującemu na -nastym piętrze to żadna przeszkoda.

Podobnie jest z bramkowymi zasiekami na dworcach i w metrze. Kto biletu nie ma, ten i tak bramkę omija, przeskakując górą lub otwierając przejście awaryjne. To nielegalne, fakt - ale wejście na gapę jeszcze bardziej…

A jeśli Polska - a jeśli świat - to te kretyńskie bramki? Nikt ich nie chce, ale wszędzie się je stawia. Nikt nie wie, jaką "added value" przynoszą firmie, ale lekką ręką wydaje się na ich montaż kasę zabraną z funduszu szkoleniowego lub planowanych podwyżek dla pracowników.

Niby nic, taka zwykła chromowana bramka. A może kolejny krok we wspólnym budowaniu świata, w którym nikt nie chce żyć?

niedziela, 11 września 2011

W(T)C

Wiedziałem, wiedziałem. Przez skórę czułem, że w 10. rocznicę zamachów na WTC media dadzą popis. Takt i wyważenie nie są mocną stroną dziennikarzy. Spodziewałem się więc, że wśród archiwalnych zdjęć samolotów wbijających się w szklaną ścianę, płonących wieżowców, sterczących resztek konstrukcji i przechodniów uciekających przed chmurą pyłu zobaczę to, co dotąd uważałem za szczyt niedelikatności: zdjęcia ludzi wykonujących samobójcze skoki z wież WTC. Zwracam Twoją uwagę na czas przeszły - "uważałem". Jakże się myliłem!

Fotoreportaż z samobójstwa to nie szczyt, ale zaledwie pagórek. Portal "Onet" poszedł na całość i opublikował - proszę o uwagę - quiz "10 rocznica zamachu na USA. Sprawdź swoją wiedzę!". Zupełnie jakby chodziło o rocznicę pierwszego koncertu "Beatlesów" lub lądowania na Księżycu, w 19 pytaniach możesz sprawdzić swoją jedenastowrześniową erudycję. Czujesz już tę ekscytację? Masz już wypieki na twarzy?

Poziom jest wyśrubowany - żadne tam audiotele w stylu "Którego dnia dokonano zamachów z 11 września - 10, 11 czy 12?". Autor był ambitny.

"Ilu porywaczy uprowadziło cztery samoloty i dokonało zamachów z 11 września? 14, 19 czy 23?" Nie wiesz? Uuu, słabiutko. Może dalej będzie lepiej.

"George W. Bush dowiedział się o zamachu na World Trade Center: na swoim ranczu w Teksasie, w szkole podstawowej na Florydzie, gdzie czytał dzieciom bajki czy podczas wizyty zagranicznej w Meksyku?"

"Jak nazywał się terrorysta egipskiego pochodzenia, który dowodził terrorystami 11 września: Ahmed al-Ghamdi, Chaled Szejk Mohammed czy Mohamed Atta?"

"Synowie Saddama Husajna, Udaj i Kusaj, którzy podczas rządów ojca zajmowali wysokie stanowiska w państwie zginęli: podczas bombardowań rodzinnego miasta ich ojca - Tikritu, w zasadzce zorganizowanej przez tzw. Koalicję antyterrorystyczną, czy na froncie, podczas walk z amerykańskimi wojskami?" (tu ewidentny błąd grafika, bo zamiast ociekającego krwią zdjęcia zwłok Husajnów Juniorów widzimy zaledwie portret ich ojca)

"W jakim stanie rozbiła się maszyna, która miała ponoć trafić w Biały Dom lub Kapitol? W Teksasie, w Waszyngtonie, czy w Pensylwanii?" To pytanie, po uzupełnieniu o czwartą odpowiedź, idealnie nadawałoby się do "Milionerów". Ech, już czuję te emocje, już widzę te zaciśnięte kciuki narzeczonej uczestnika konkursu. "Zenonie, zaznaczyłeś odpowiedź C. [dłuuuuga pauza] I to jest dobraaa odpowieeeedź!!! Taaaak!" Światła! Okrzyki radości! Całusy z widowni i na widownię! Taaak, dziękujemy Ci Al-Kaido, że rozbiłaś się porwanym boeingiem już w Shanksville, zamiast dolecieć gdzieś dalej!

Tylko pośpiech usprawiedliwia redaktorów Onetu, że nie rozwinęli swego projektu bardziej. Aż się przecież prosiło.

"Jakim paliwem napędzane były silniki samolotów wbitych w WTC? Paliwem lotniczym, ropą naftową czy benzyną bezołowiową?" Sponsorowany link mógłby prowadzić do artykułu o sytuacji na rynkach paliw.

"Ile czasu spadali pracownicy WTC z najwyższego piętra?"

"Syn strażaka który zginął w akcji ratunkowej: A) popełnił samobójstwo, B) zaczął brać narkotyki czy C) wstąpił do sekty?"

W nagrodę za wypełnienie można by było ściągnąć zahasłowany plik .avi z nagraniem ostatnich telefonów pasażerów lotu UA93. Za najlepsze odpowiedzi dostałbyś pocztą miniaturową figurkę człowieka wyskakującego z WTC. Mogłaby nawet wygrywać jakąś melodyjkę lub świecić oczami.

Teraz na poważnie. Kim trzeba być żeby z czegoś takiego robić show i zabawę? Bezdusznym sukinsynem? Naćpanym ignorantem? A może po prostu idiotą? Nie chodzi mi o to, by robić z zamachów na WTC tradycyjny polski patos i "zęby wybijane przez gestapo w rytm Chopina". Chodzi mi o zwykłe, proste uszanowanie ludzkiej śmierci. Ja wiem, że żyjemy w czasach, w którym tłuszcza musi koniecznie znać intymne szczegóły pożycia celebrytów. Już się powoli oswajam z myślą, że szpitalne karty gorączkowe znanych ludzi najpierw są wrzucane do Internetu, potem publikowane w gazetach, a dopiero potem dostaje je pacjent i rodzina.

Nie przyzwyczaiłem się jednak (jeszcze?) do takiego samego traktowania śmierci. Usprawiedliwiam operatora kamery filmującego samobójcze skoki. Był w szoku, poza tym to taki sam dokument dla potomności jak zdjęcia z wyzwolenia Auschwitz. Nie mam jednak żadnego usprawiedliwienia dla ludzi, którzy puszczają to w programach info jako podkład dla aksamitnego głosu spikera. Czy ktoś z redakcji zastanawiał się nad tym, co musiało wpłynąć na decyzję o skoku z 90. piętra? Co się działo w głowach samobójców? Czy z równym dokumentacyjnym zapałem "dziennikarze" pokazywaliby światu zdjęcia ze zgonu swoich rodziców?

A potem robili quiz na temat ich ostatnich dni w szpitalu?

Niedawno czytałem o nowej metodzie utylizacji zwłok - po prostu się je rozpuszcza i spłukuje, choćby do sedesu; resztki kości miele na proszek i jak wyżej. Zgwałcony oglądaniem na telebimach w centrach handlowych nagrań samobójstw z WTC czuję, że sam proces umierania trafił do sedesu znacznie wcześniej.


PS. W 1995 roku "Grupa Rafała Kmity" w programie "Kto odwalił kitę" sparodiowała telefoniczne quizy pewnej rozgłośni radiowej. Parodia była (wtedy) odważna, niemal absurdalna, a tematem była właśnie śmierć. Minęło 16 lat i skecz z kategorii "kabaret" trafił do kategorii "dokument"? Wygląda na to, że tak.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Jak skonstruować bombę

Podobno w internecie można znaleźć przepisy na bombę domowej roboty i - znów "podobno" - z takiego przepisu skorzystał Anders Breivik, niedawny bohater "jedynek" w światowych mediach.

Podejrzany milczy, policja nie może się doliczyć ofiar (a i nawet domniemanych wspólników), ale cały świat już wie: skrajnie-prawicowo-chrześcijańsko-antyislamski fundamentalista podniósł swoją zbrodniczą dłoń na miłujących pokój przypadkowych gości wyspy Utoya. Nagle nie obowiązuje święty fetysz "nie liczy się wymiar kary, ale jej nieuchronność". Nagle cały Postępowy Świat zachłystuje się zdjęciami z luksusowego norweskiego więzienia, bąkając coś o karze śmierci, dotąd wyklinanej jako skrajnie-prawicowo-chrześcijańsko-antyislamskie barbarzyństwo. Nagle wszyscy znają i komentują 1500-stronicowy manifest Breivika, cytując co smaczniejsze kawałki.

Oto istota współczesnego przekazu informacji.

Przez 2000 lat, odkąd Poncjusz Piłat zapytał Jezusa "co to jest prawda?", ale nie czekając na odpowiedź wyszedł pogadać z "opinią publiczną", niewiele się w kwestii prawdy zmieniło. Zmieniły się natomiast środki przekazu.

Jak skonstruować informacyjną bombę?

"News" wbrew nazwie wcale nie musi być aktualny. To już przeżytek. Nie ma znaczenia, czy bombą będzie wydarzenie sprzed minuty, sprzed lat, czy z mglistej przyszłości. W ostatnich tygodniach internetowym "newsem" było doniesienie o biskupie podejrzanym o przewóz dziecięcej pornografii (tyle że i przewóz, i podejrzenie, i nawet wyrok są sprzed kilku lat), ale i informacja o asteroidzie która - być może - przeleci blisko ziemi. Za 150 lat. Bombowy news nie musi być aktualny, ważne by ruszał.

Co ludzi rusza? Przestępczość. Spłacane kredyty. Bezczelność rządzących (i tych, którzy są z nimi utożsamiani).

No to jedziemy.

Zasuszony w książkach ekonomista bąknął coś, że może - prawdopodobnie - kiedyś - kursy na giełdach pewnie się zmienią? Zmienią się, to przecież prawa rynku, ale my mamy "newsa": "Wstrząsająca wiadomość: od jutra znów kryzys". W tekście może być cokolwiek, że właśnie nie "od jutra", tylko że za rok, albo wcale, ale to nie ma znaczenia. Im więcej emocji w tytule, tym lepiej.

Dziennikarz dowiedział się o jakimś obowiązującym od lat przepisie, na który księgowi dawno znaleźli pięć furtek? "Uwaga, pilne! Fiskus dobierze się do twoich pieniędzy!"

Tekst-bombę trzeba tworzyć z pewnością siebie, jakby podejrzenia były faktem. A więc - nie "biskup podejrzany o przewóz pornografii" ale "biskup przewoził pornografię". Nie "Kowalski zastanawia się, czy prezydent naciskał" ale krótko: "Prezydent naciskał". Żeby uniknąć spraw sądowych (choć, bądźmy szczerzy, kogo byłoby stać i komu by się chciało czekać 10 lat na wyrok) - można powtykać tu i ówdzie zmiękczacze w rodzaju "prawdopodobnie" lub "jak dowiedział się [tu wstaw tytuł medium dla którego piszesz]".

W tej ostatniej dziedzinie bezczelność (a może pomysłowość) nie zna granic. Opowiadał mi pewien aktor (nazwijmy go "Iksińskim"), sądzący się z redakcją pewnego publikatora (nazwijmy go "Brukowcem"), jak kiedyś na konferencji prasowej otrzymał pytanie z sali. Jakież było jego zdziwienie, gdy swoją wypowiedź - wyrwaną z kontekstu, ale to osobna historia -  przeczytał na łamach "Brukowca" okraszoną komentarzem "ujawnił Iksiński specjalnie dla naszej redakcji". Mało tego, potem w sądzie wydawca powoływał się na ten artykuł dowodząc, że nasz bohater sam, dobrowolnie udziela "Brukowcowi" wywiadów, więc nie powinien się z nim sądzić o naruszenie prywatności!

Cechą absolutnie niepożądaną u twórcy medialnej bomby są bowiem jakiekolwiek skrupuły. Nic to, że dzieci dowiedzą się z netu, na jakim sznurze powiesił się ich ojciec. Nic to, że leżący pod kroplówką maszynista zostanie uznany winnym katastrofy, zanim ktokolwiek go przesłucha. Nic to, że nieprawdziwego oskarżenia o pedofilię, molestowanie lub nawet zwykłą kradzież nie da się potem, ot tak, wymazać ze zbiorowej pamięci. Ma być bomba i już. 

Dobrym uzupełnieniem medialnej bomby jest sondaż opinii publicznej i możliwość wpisywania komentarzy. Tu Internet zdecydowanie góruje nad gazetami (lub czasopismami). Konsument mass-mediów lubi czuć, że zna się na wszystkim, więc i media pytają go o zdanie na każdy temat.
- Czy premier słusznie rozwiązał 36. splt? (nie szkodzi, że zajmuje się tym MON: to zbędny detal)
- Czy komisja trafnie wskazała przyczyny katastrofy smoleńskiej?
- Czy Marta Kaczyńska powinna dostać odszkodowanie?"
- Czy Muammar Kaddafi powinien się podać do dymisji?
- Jak oceniasz ostatnie zmiany kursu franka szwajcarskiego?
- Co sądzisz o samobójstwie Leppera?
(dostrzegasz manipulację w pytaniu, czy już nie?)
- Czy Barack Obama powinien zgodzić się na propozycje republikanów?
- Czy księża powinni żyć w celibacie?


Już można klikać "tak/nie", już można wpisywać komentarze pod artykułem. Im więcej będzie tam bluzgów i błędów językowych, tym lepiej.

Bomba ma tym większe rażenie, im bardziej emocjonalnej sprawy dotyczy. Emocjonalnej - czyli pobudzającej, ale na którą czytelnik nie ma żadnego wpływu. Nie ma wpływu, więc tym chętniej i mocniej się podnieci. Gdy Igrekowski podejrzany jest o molestowanie nieletnich (zwane u nas od razu - a co tam, że błędnie - pedofilią), w komentarzach i sondach aż huczy. Och, co by zrobili internauci (albo czego by nie zrobili)! To nic, że sami tolerują rubasznego wujka uwielbiającego "gilgać pod koszulką" dorastające dziewczynki, to nic że sami chętnie zawieszą oko na ciut bardziej rozwiniętej nastolatce. To nic, że pozwalają swoim ledwienastoletnim córkom na noszenie się jak studentki. "Już mu tam pod celą pokażą chłopaki, rok na tyłku nie usiądzie, hehe" - nagle wymiar sprawiedliwości w Polsce, za społecznym przyzwoleniem, mają wykonywać sami więźniowie! Co to jest, samopomoc koleżeńska?!

Żeby było jasne: uważam, że za tego rodzaju udowodnione przestępstwa należy ucinać genitalia przy samej szyi. Tylko że robić to powinien kat w majestacie sądowego wyroku, a nie "chłopaki spod celi"!

Wiktor Suworow pisał w jednej ze swoich książek o listach gończych rozsyłanych za uciekinierami z radzieckich więzień. Nie wolno ich było publikować w gazetach (choć przecież tam można umieścić zdjęcia), ale w radiu - proszę bardzo. Dlaczego? W tak policyjnym kraju ujęcie poszukiwanych było kwestią czasu, więc inny był cel listów gończych czytanych przez spikera i podawanych z ust do ust . Z ust do ust - a więc z ciągłymi przeinaczeniami. Kilku kieszonkowców kryjących się po lasach zamieniało się w stuosobową uzbrojoną bandę idącą na Moskwę. Słuchacze, których wolność wyboru niewiele odbiegała od karty dań w łagrowej stołówce ("możesz jeść albo nie jeść"), nagle zyskiwali poczucie sprawstwa. Mogli zdecydowanie i pryncypialnie potępić, podejrzliwie popatrzyć na każdego obcego, a nawet zażądać (naturalnie w rodzinnym gronie, bo na sądy też mieli zerowy wpływ) surowej kary dla zbiegów.

Właśnie, poczucie sprawstwa. Spójrz, jaki jesteś ważny, nabywco medialnej bomby. Skazując Breivika i doradzając Obamie, regulując kurs franka i reformując Kościół katolicki, jednoznacznie wskazując przyczyny katastrofy smoleńskiej i wypadku kolejowego w Babach pod Piotrkowem.

Właśnie to - i tylko to - świadczy o twojej ważności, zapamiętaj sobie! Musisz w to wierzyć. Inaczej (o zgrozo!) zechciałbyś zająć się sprawami, na które naprawdę mógłbyś mieć wpływ.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Zamiast jajek i zająca

Popatrz w niebo (jeśli czytasz to wieczorem), właśnie mamy pełnię księżyca. Gdy upływ czasu mierzono położeniem słońca i księżyca, ta pierwsza wiosenna pełnia była szczególna. 

Taką samą pełnię widzieli przebywający tysiące lat temu w Egipcie Izraelici. Zgodnie z tym, co przekazał im Mojżesz, pierwsza wiosenna pełnia miała być zakończeniem ich ponaddwuwiekowego pobytu poza ojczyzną, w tym prawie 100-letniej niewoli. Na pamiątkę tego wydarzenia do dziś Żydzi obchodzą Paschę i Święto Przaśników. Ponieważ właśnie w dniach tego święta Jezus Chrystus został uwięziony i stracony, do Paschy nawiązuje też Wielkanoc.

W jaki sposób Żydzi znaleźli się w Egipcie? Prozaicznie - przybyli tam "za chlebem". Mówiąc dzisiejszym językiem, ich praprzodek Józef w czasie kryzysu załatwił tam pracę swoim braciom. Osiedlili się w delcie Nilu, a potem rozmnożyli tworząc wielosettysięczną społeczność.

Zmieniły się jednak warunki. Nowy władca uczynił z tych wolnych ludzi niewolników. Możemy dziś zapytać - dlaczego od razu nie wzięli nóg za pas i nie wrócili do starej ojczyzny? Przecież nowe porządki nie nastały z dnia na dzień. Dlaczego od razu nie poszukali wolności, choćby i w ościennych krajach? Faraon miał silną armię, ale nie miał systemu PESEL, ani nawet spisu powszechnego w którym byłaby jakaś "narodowość izraelska" będąca "zakamuflowaną opcją antyegipską". Nawet w XX wieku zza żelaznej kurtyny, chronionej zasiekami, radarami i armią konfidentów ludzie uciekali "na Zachód", więc nie przekraczało to chyba możliwości Hebrajczyków w starożytnym Egipcie.

Jakkolwiek to nie wyglądało, faraon w końcu wzmocnił straże i zielona wyspa na morzu kryzysu stała się więzieniem. Dopiero po latach Żydzi doczekali się Mojżesza, który w imieniu Boga przekazał swoim rodakom wiadomość o możliwości opuszczenia kraju niewoli. Po długich negocjacjach z faraonem pojawiła się nadzieja. Ostatnim wspólnym posiłkiem w niewoli miała być wieczerza paschalna.

Wyobraź to sobie. Wszyscy Hebrajczycy odprawiają nowy, nieznany obrzęd przekazany przez Mojżesza - ich rodaka, a zarazem byłego egipskiego księcia. Przy wiosennej pełni księżyca zbierają się rodzinami i w pośpiechu zjadają pieczonego baranka lub koziołka z macą i gorzkimi ziołami, a zebraną z zabijanego zwierzęcia krwią mażą framugi swoich domów. Wspólny posiłek integruje, ale to tylko rytuał. Sam z siebie nie daje wolności.

Teraz zaczyna się prawdziwy wybór. Trzeba zebrać swój dobytek i ruszyć w nieznane. Trzeba bezpowrotnie zrezygnować z nadziei, że w tym znanym systemie rzeczy "kiedyś będzie lepiej", że kiedyś faraon zmieni politykę, albo że przyjdzie nowy i znów będzie jak za starych dobrych czasów. Dodatkowo trzeba spalić za sobą mosty - pożyczyć co się da kosztownego od swoich egipskich sąsiadów i wyemigrować bez zamiaru oddania długu.

Biblia donosi, że Hebrajczycy wcale nie byli konsekwentni w swym wyborze. Kiedy wszystko szło jak trzeba, śpiewali i tańczyli, ale gdy tylko pojawiały się niewygody, zaczynało się wzdychanie za niewolą. "Tam przynajmniej mieliśmy garnki pełne mięsa." "Lepiej było pozostać w niewoli u Egipcjan." "Po coś nas tu wyprowadzał?"

Fakt, w niewoli było znacznie łatwiej. Ktoś decydował co człowiek ma robić i w co wierzyć. Ktoś decydował, jak się ubierać i co jeść. Ktoś dbał o to, żeby w ogóle było co jeść. Ktoś wyznaczał miesięczną, tygodniową albo dzienną ilość pracy i wynagrodzenie za nią. Czy praca była sensowna, czy w ogóle była coś warta, czy nadzorcy ktoś za nią zapłaci - niewolnika to nie interesowało. "Ja tu tylko przenoszę kamienie - o, z tego miejsca w tamto". Można było sobie pożartować z nadzorcy, a nawet go nienawidzić, ale tylko po pracy i we własnym gronie. W oczy nikt mu tego nie powiedział.

Minęło półtora tysiąca lat z małym haczykiem i świątecznego baranka z gorzkimi ziołami jadł w wieczór przed aresztowaniem Jezus z apostołami. Minęły kolejne niecałe dwa tysiące i patrzymy na taką samą wiosenną pełnię.

Czasy się zmieniają, technologia się rozwinęła, ale księżyc jest ten sam i ludzka mentalność też niewiele się zmieniła. Tłum radośnie wychodził z Egiptu i ten sam tłum "szemrał", jak określa to Biblia, z powodu niewygód na wolności. Tłum witał Jezusa w Jerozolimie i ten sam tłum cztery dni później demonstrował na rzecz jego stracenia. Wydarzenia "niedziela palmowa" i "powieszenie Jezusa" miałyby tyle samo lajków na ówczesnym Facebooku. Tyle samo "Lubię to!" uzyskałyby "Pascha" i "Przejadła mi się manna".

Zjedzenie świątecznego posiłku z sąsiadami i krewnymi było przyjemne i proste, zwłaszcza że tej samej nocy pierworodni Egipcjanie - niezabezpieczeni znakiem krwi na drzwiach - mieli ponieść śmierć. Wybór "iść  czy nie iść" był już trudniejszy. Bóg dał Izraelitom sygnał do wyjścia, ale wyjść musieli już sami.

Ciekaw jestem, co sami byśmy wybrali w tej sytuacji, nie znając przyszłości.

Choć wędrówka przez pustynię była trudna i momentami niebezpieczna, choć podróżnicy nie ustrzegli się błędów, w końcu dotarli do Ziemi Obiecanej. Jej piękno i dostatek przekroczyły oczekiwania. Hebrajczycy musieli zmienić wiele w swoim życiu, z niewolników stać się samodzielnie myślącymi wolnymi ludźmi. Zamiast z obawy przed batem słuchać rozkazów nadzorców i faraona, nienawidząc ich a zarazem czcząc ich bożków, mieli zacząć świadomie słuchać przykazań jedynego Boga.

Co jest twoim Egiptem? Co cię ogranicza i niszczy, ale mimo wszystko w tym trwasz? Za czym zatęskniłbyś, choć to chore? Nałóg? Praca której nienawidzisz? Manipulujące tobą media? Towarzystwo, któremu chcesz zaimponować? Związek, który nie ma przyszłości? Religia która jest dla ciebie tylko pustym rytuałem i "wiarą ojców", a nie twoim światopoglądem? Coś, co nie ma dla ciebie znaczenia ale "wszyscy tak robią", więc i ty też? 

Co jest twoim Egiptem? I na co jeszcze czekasz, żeby z niego wyjść?

niedziela, 27 marca 2011

Będąc byłym abonentem

Porządkując domowe dokumenty znalazłem list dołączony do ostatniej faktury za telewizję cyfrową (ostatniej, bo kilka miesięcy temu definitywnie zrezygnowaliśmy z tego wynalazku). CYFRA+ "z przykrością przyjęła wiadomość o rezygnacji" więc - uwaga - "pragnąc zachęcić do pozostania w gronie abonentów" proponuje nam "40% rabatu na wybrany pakiet nawet przez 5 miesięcy" oraz dodatkowo 40% rabatu przez 10 miesięcy na kanał filmowy i sportowy.

List bardzo miły, ale mam wrażenie, że powinien być zredagowany nieco inaczej. Tak bardziej szczerze, na przykład coś w tym rodzaju:

"Drogi jeleniu! 
Rąbaliśmy cię dotąd na abonamencie, rocznie na jakieś kilka stów (może nawet tysiaka) i było całkiem miło. Skoro teraz odchodzisz, to pewnie zorientowałeś się że cena jest zawyżona (bo jesteśmy zbyt leniwi, by wymyślić inne powody Twojej rezygnacji). Prawda wyszła na jaw - cóż, nasze ryzyko zawodowe. 
Obniżamy ci więc opłaty prawie o połowę i dorzucamy dodatkowe produkty. Nie martw się: nie jesteśmy instytucją charytatywną, więc i tak nadal nieźle na tym zarobimy. Przyjmij więc naszą ofertę i cofnij swoją rezygnację, tylko nie mów tego tym ciołkom którzy nadal są naszymi klientami. W końcu sam do niedawna byłeś jednym z nich. 
Z poważaniem Twój Operator"

Nie brzmi to lepiej?

środa, 16 marca 2011

Zmierzch styropianowych idoli

(Podejrzewam, że temat tego felietonu - harcerstwo - zainteresuje nielicznych. Jeśli jednak nie jesteś harcerzem, potraktuj ten tekst jako kejs z zakresu zarządzania i edukacji. Trudniejsze terminy oznaczyłem gwiazdką* i wyjaśniłem pod tekstem.)

Harcerstwo to było moje dzieciństwo. Jedno z moich pierwszych - zamglonych - wspomnień kilkulatka to zbiórka rady szczepu* prowadzona przez mojego Tatę, też zapalonego harcerza. Pod wpływem tej organizacji upłynęło całe moje dorastanie, studia, wreszcie pierwsza praca zawodowa (zakończona przeze mnie trzaśnięciem drzwiami, o czym dalej). Ludzie którzy wywarli na mnie największy edukacyjny wpływ to w znacznej mierze instruktorzy harcerscy.

Po co ten wstęp?

"Twarde zasady rynkowe nie były dla nas łaskawe" - piszą we wspólnym liście Przewodniczący i Naczelniczka ZHP, informując o nałożeniu na wszystkich pełnoletnich instruktorów* tej organizacji jednorazowej dodatkowej składki, 80 złotych od osoby, na pokrycie kilkunastoletnich długów ZHP. Fora internetowe huczą, obciążeni składką instruktorzy protestują. Składka i dług to jednak wewnętrzne sprawy tego stowarzyszenia i nie o nich chcę tu napisać. Gorzej, gdy czytam komentarze w mediach. "Harcerze toną". "Ostatnia zbiórka harcerzy". "Czy harcerstwo upadnie?"

Nawet jeśli podzielić te sensacyjne tytuły przez 10, to coś się dzieje. Coś się na naszych oczach kończy, i to wcale nie z powodów finansowych.

Czy harcerstwo upadnie, jak piszą szukający sensacji dziennikarze? Nie. Po pierwsze harcerstwo to nie tylko ZHP, po drugie ZHP to nie tylko centrala. Organizacja w ciągu 12 lat zmniejszyła się o 75% - z tego co zostało, część to całkiem przyzwoite drużyny i szczepy. Upadnie co najwyżej byt prawny, stowarzyszenie które - znów cytując list jego władz - "nie było przygotowane na rynkową rzeczywistość".

Fakt, my Polacy - jak to zwykle - pomajstrowaliśmy przy genialnym wynalazku Baden-Powella*, tworząc z radosnego skautingu trochę mniej radosne harcerstwo. Fakt, harcerstwo (nie tylko ZHP) było nieprzygotowane nie tylko na rynkową rzeczywistość, ale w ogóle na zmiany cywilizacyjne. Fakt, nadal zostaje świetna metodycznie, choć malutka i przeznaczona tylko dla katolików organizacja "Zawisza FSE". Zostaje też ZHR, który kilka lat temu wreszcie zaczął budować swój wizerunek nie na negacji "tego czerwonego zethapu", ale na swoich własnych wartościach. Ale i tak szkoda.

Już widzę te apele: "ratujcie harcerstwo, to dobro narodowe". Naród już od dawna harcerstwo miał gdzieś, na własne życzenie tego ostatniego. Wizja Małego Powstańca co to z butelką benzyny atakował niemieckie czołgi jest może wzruszająca, ale trudno nią utrzymać entuzjazm narodu przez ponad pół wieku. Obozy harcerskie też przestały być atrakcyjną propozycją - i dla młodzieży (skoro wygodniej jest zjadać chipsy przy komputerze), i dla rodziców (ani nie są aż tak tanie, ani nie uczą samodzielności - z HACCP-em  zamiast kuchni polowej i toi-toiem zamiast latryny).

Gdy zaczynałem swój krótki epizod pracy w Głównej Kwaterze ZHP*, akurat w Polsce zaczynał rządzić AWS, który zakręcił kurki z państwowymi dotacjami dla ZHP. Nie było takiej obelgi, jakiej nie rzuciliby prominentni funkcjonariusze mojej organizacji na ówczesny rząd (choć jednocześnie umizgiwali się do nowych ministrów do granic obrzydzenia). Nagle okazało się, że największa "pozarządowa" organizacja w kraju nie może istnieć bez rządowych pieniędzy.

Czy te pieniądze docierały do drużyny harcerskiej w Augustowie albo czy ułatwiały organizację zbiórek zuchów w Lęborku? Spuśćmy zasłonę miłosierdzia, jak napisał Mark Twain, na to co się z nimi działo. Ani nie interesuje to czytelników tego felietonu, w większości nieharcerzy, ani nie ma w tej chwili znaczenia.

Ważniejsze jest to, co może być kejsem do podręczników zarządzania dla sektora NGO. A kejs jest boleśnie prosty: centrala oderwała się od tego, co było istotą działalności statutowej (a co działo się na tzw. dole, w drużynach) i całkowicie pogubiła się ideowo.

Liderzy ZHP przeoczyli moment, w którym organizacja przestała być masową organizacją dzieci i młodzieży PRL, przyjmującą w Sali Kongresowej 3-milionowego członka. Przeoczyli moment, w którym harcerstwo przestało być jedyną propozycją dla młodego człowieka. Zaczęli dryfować - od Wysp Złudzeń-Że-Da-Się-Utrzymać-Stare aż do Archipelagu Unowocześnimy-Się-Na-Gwałt-To-Nam-Uwierzą. ZHP niemal na każdym swoim zjeździe po 1989 roku majstrował przy części ideowej swojego statutu.

Pogubili się harcerze na górze. "Będziemy apolityczni" - ale jednocześnie będziemy nadskakiwać każdej kolejnej władzy i każdej aktualnie modnej ideologii (oczywiście pod pozorem "propaństwowości"). "Będziemy otwarci dla wszystkich" ("nie jak ten wstrętny ZHR") - ale zabiegając o szczególną przychylność Kościoła Katolickiego, daleko poza granice hipokryzji. Tu muszę się ugryźć w palce, by nie napisać więcej, bo w czasie epizodu na harcerskiej górze sprawy religijne miałem w swoim zakresie obowiązków. I to one - między innymi - zdecydowały o mojej rezygnacji z funkcji. Pewnych rzeczy znosić się długo nie da.

Pogubili się też harcerze na dole. Z internetowej listy dyskusyjnej ZHP odszedłem mniej-więcej między wątkiem o obozie harcerskim w stylu astrologicznym (tarot, te sprawy), a wątkiem o tym, że instruktor-homoseksualista to nic złego. No nie dałem rady. "Gdy nie wiesz dokąd chcesz dojść, obojętne którą drogą pójdziesz" - usłyszała Alicja w Krainie Czarów. To hasło powinno wisieć na stronach internetowych ZHP zamiast kompletnie nieprawdziwego sloganu "Tradycyjne wartości, nowoczesny program".

Za młody pewnie jestem, by mówić "a nie mówiłem", ale to aż się ciśnie na usta. Gdy 12 lat temu działałem w ZHP (wówczas czterystutysięcznym), żartowałem że oficjalny program władz tej organizacji nosi tytuł "ZHP 100.000". Dziś ZHP ma - podobno - 120 tysięcy członków. Jak na organizację elitarną - wciąż za dużo. Jak na masową, cóż... Szybko poszło, nie? Szybciej niż myślałem.

Nie, to nie żadna Schadenfreude z mojej strony. Harcerstwo to moje dzieciństwo, dorastanie i początek dorosłości, harcerstwu mój Tata poświęcił swoje życie. Jest mi po ludzku przykro, kiedy na moich oczach duża część tego ruchu traci resztki swojego społecznego zaufania. I czuję po ludzku wściekłość na tych, którzy do tego doprowadzili.

W zeszłym roku ZHP też miał pierwsze strony gazet, przy okazji obchodów stulecia harcerstwa. W Krakowie uroczyście odsłonięto pomnik twórcy polskiego skautingu, Andrzeja Małkowskiego. Trzeba go było zaraz schować do bramy, bo oprócz tego że był brzydki jak noc, to okazał się pomalowaną kupą styropianu...

Znikają styropianowi idole udający spiż. Co zamiast nich?

***
Bardzo uproszczone wyjaśnienia dla nieharcerzy:

Skauting - ruch założony w początkach XX wieku przez brytyjskiego generała Roberta Baden-Powella mający na celu wychowanie samodzielnego i honorowego człowieka przez zajęcia na świeżym powietrzu, współpracę w małych grupach i współzawodnictwo.
Harcerstwo - polska wersja skautingu (silniejsze są w niej wątki patriotyczne i paramilitarne).
Szczep - kilka drużyn harcerskich (drużyna z kolei to około 15-20 osób, kiedyś 20-30).
Instruktor - wychowawca-wolontariusz w organizacji harcerskiej (od 16 roku życia wzwyż).
Główna Kwatera ZHP - centrala organizacji, kierowana przez Naczelnika (obecnie Naczelniczkę).

poniedziałek, 7 marca 2011

Kłamstwo nasze powszednie

"Przesyłkę odebrałem" - podpisujesz na poczcie zawsze, gdy przychodzisz z awizo. Odebrałem? Przecież standardem jest szukanie paczki dopiero wtedy, gdy adresat ją pokwituje, a więc gdy potwierdzi nieprawdę. O odwrotną kolejność upomina się może promil promila, znienawidzony z tego powodu przez panie w okienkach i przez pozostałych klientów poczty.

"Zapoznałem się z regulaminem" - taaa, już w to wierzę, że podpisując te słowa rzeczywiście poświęcasz choćby minutę na przeczytanie tzw. drobnego druczku. Żeby daleko nie szukać: w swoim komputerze masz co najmniej kilka programów, przy instalacji których potwierdziłeś przeczytanie umowy licencyjnej, i to po angielsku. A gdyby tak któregoś dnia dowcipny programista dopisał, między standardowymi postanowieniami, zobowiązanie do oddania przez Ciebie nerki? Zauważyłbyś to? Przewijasz teksty takich regulaminów choćby dla świętego spokoju, czy od razu zaznaczasz "zgadzam się"?

"Zostałem/am pouczona o treści artykułu... paragraf..." - formularz o takiej treści podsunął mojej Żonie do podpisu kontrolujący ją policjant, gdy odmówiła przyjęcia mandatu.
- Ale czego dotyczy ten przepis? - zapytała czujnie Żona.
- Eee, nie wiem... To już pani w sądzie powiedzą.
- Ale to pan mnie ma pouczyć. Ja nie jestem prawnikiem.
- Ja też nie. W sądzie pani powiedzą.

I co? Jestem gotów założyć się, że 99% zatrzymanych kierowców podpisuje to "pouczenie" bez pytania. To że policjant nie zna treści przepisu, to oczywiście skandal (jego amerykański kolega ma zawsze przy sobie ściągę ze słynnym "Masz prawo milczeć..."). Ale co powiedzieć o tych, którzy podpisują nieprawdę na jego polecenie? Przecież za odmowę podpisu (i to takiego) nie zakują Cię w kajdanki ani nie spałują! Przynajmniej nie spotkało to mojej Żony.

Kłamiemy więc nawet wtedy, gdy przynosi nam to szkodę. A co wtedy, gdy kłamstwo daje konkretne, wymierne zyski?

Legenda głosi, że ktoś podobno zawarł umowę z bankiem lub towarzystwem ubezpieczeniowym tylko na podstawie dokumentów zażądanych przy pierwszej rozmowie z agentem, i że nie trzeba było niczego uzupełniać. Miało wystarczyć oświadczenie o stanie zdrowia? Cóż, "w trakcie procedury okazało się", że potrzeba jeszcze wyników badań za ostatnie trzy lata i karty szpitalnej sprzed lat dziesięciu. Uwierzyłeś, że bank zaufa Twojemu oświadczeniu o dochodach, jak obiecywał w reklamie? Naiwny głupcze, rezerwuj już sobie dzień na wyjazd do skarbowego po plik zaświadczeń, ewentualnie do księgowości po wydruki. "No właśnie się okazało, że w tym wypadku...".

Mechanizm jest perfidnie prosty. Podręcznikowa, cialdinowska technika "niskiej piłki": jeśli zaangażowałeś się łapiąc pierwszą atrakcyjną ofertę, to tak łatwo nie zrezygnujesz. To, że w ten sposób buduje się Twoją nielojalność już przy pierwszym kontakcie, marketerzy mają gdzieś. W razie czego będzie się z tym bujał dział utrzymania klienta.

Od banku wolisz loterię? Proszę, "Milion do wygrania!". Zacznijmy od tego, że nie cały milion, bo pomniejszony o podatek od wygranej, o czym reklama milczy. "Wyślij SMS a dostaniesz nagrodę" - ta praktyka jest akurat wyraźnie zakazana ustawą, ale co z tego? "Do wygrania 100.000!!!" - wrzeszczy z reklamy wyróżniona liczba, choć w tym akurat wypadku sto tysięcy to suma nagród, z których największa wynosi 100 złotych, i to pod dodatkowymi warunkami.

Sprawa robi się poważniejsza, gdy chcesz uzbierane pieniądze zainwestować. To, co dzieje się w branży budowlanej, to już prawdziwa granda. Dom z krzywymi ścianami i dziurami w posadzce bywa uznawany za zgodny ze sztuką, dopóki wkurzony klient po latach czekania w sądach i po tysiącach wydanych na rzeczoznawców nie udowodni, że jest inaczej. Trzeba było aż wyroku Sądu Najwyższego, by "protokoły odbioru" podpisywane na kolanie w dniu zakończenia budowy nie były traktowane jak cyrograf uniemożliwiający dochodzenie roszczeń od fuszerów.

Na drobnych kłamstewkach (lub "swobodnym podawaniu prawdy") jest zbudowany nie tylko biznes. "I nie opuszczę cię aż do śmierci"? Pięknie to brzmi, ale statystyka jest nieubłagana. Co roku w Polsce orzeka się 65 tysięcy rozwodów - to aż jedna czwarta liczby zawartych w tym czasie małżeństw. Twoje szanse na rozwód drastycznie rosną, jeśli Twoje małżeństwo nie ma jeszcze czterech lat. Z kolei po 13 rocznicy ślubu możesz uważać się za szczęściarza, bo tyle lat średnio trwają małżeństwa rozwiedzione. "Do śmierci" to przesada taka sama jak "do ostatniej kropli krwi" z wojskowych przysiąg: żołnierz ma krwi w żyłach jeszcze całkiem sporo, gdy kończy się jego udział w bitwie. Oba zwroty są jednak tak wzruszające, że nikt nie odważy się ich tknąć.

Przyrzeczenia abstynenckie składane "na komendę" przez dzieci przystępujące do katolickiej Pierwszej Komunii to już grubsza sprawa. Każdy wie, że to pic. Statystycznie do "osiemnastki" wytrwa bez jakiegokolwiek alkoholu (wliczając piwo) tylko jedno dziecko na dwadzieścioro. Każdy wie, że dzieci powtarzające antyalkoholową formułkę nie są jej nawet do końca świadome, przejęte uroczystością i prezentami. Kto w tym wypadku odpowiada za bluźnierstwo, "branie imienia Pana Boga twego nadaremno"? Dziewięcioletni dzieciak? Nadgorliwy ksiądz? Nieasertywni rodzice? Co jest gorsze: to, że "komunista" o obietnicy zapomni, zagubi ją wśród innych pobożnych formułek wyrecytowanych tego dnia, czy że - przeciwnie - zapamięta, a potem słowa nie dotrzyma?

Czy potem można się dziwić, że na podobnej bujdzie (czasem uroczystych zaklęciach, a czasem zwykłym oszustwie) opiera się także polityka i rządzenie Twoim krajem?

Miały być mieszkania dla młodych małżeństw (prawdziwe jak dyplom magisterski autora tej obietnicy). Miało być rozliczenie aferzystów, poległe niebawem w starciu z parlamentarną arytmetyką. Każdy minister proponujący podwyżkę podatków miał być przez pewnego premiera "osobiście wyrzucony z rządu" - tego samego rządu, który potem postanowił podatki podwyższyć, zarzekając się do ostatniej chwili, że to tylko plotka. Pomniejsze kłamstewka już nawet umykają uwadze; przyzwyczailiśmy się do nich, jak do dziur w drodze i smrodu w pociągach.

Uważaj na to znieczulenie. Jeśli prawda wyzwala, to co z Tobą robi wszechobecne oszustwo?

środa, 2 marca 2011

Było licencjatów wielu

"Maturę - haaa... - nie każdy musi mieć..." - mawiała z charakterystycznym sapnięciem profesor Szczepańska, matematyczka z mojego liceum. I chociaż sam matematycznym orłem nie jestem, wypada mi się z panią profesor zgodzić.

Niestety, od mojej matury świat poszedł do przodu, "postęp postępuje", i teraz nie tylko maturę, ale i dyplom każdy musi mieć. Choćby był to bezwartościowy świstek, dumnie figuruje w niemal każdym CV.

Ma to jednak swoje konsekwencje.

Media zachłysnęły się niedawno wynikami badań przeprowadzonych wspólnie przez Bibliotekę Narodową i OBOP. Otóż okazało się, że 56% Polaków nie czyta książek - a do "książek", co ważne, zaliczono w tym badaniu albumy i poradniki kucharskie. Co więcej, Polacy nie czytają nawet stron internetowych wymagających więcej niż dwóch kliknięć (czyli mój blog jeszcze się nie łapie). Zaledwie 12% badanych przeczytało w ubiegłym roku więcej, niż 6 książek.

Szczególne zaniepokojenie badaczy wzbudził jednak fakt, że książek nie czyta aż co piąty Polak z wyższym wykształceniem, w tym pełniący funkcje kierownicze.

Dziwi to kogoś? Mnie to nie dziwi. Zanim wyobrazisz sobie nieczytających profesorów i wtórnie niepiśmiennych dyrektorów przedsiębiorstw, zastanów się, kto to taki ten "wyżej wykształcony" i "kierownik". Dla statystyka kierownikiem jest "menedżer do spraw kluczowych klientów", ale jego kolega "handlowiec", mimo identycznego zakresu obowiązków - już nie. Dla statystyka nie ma różnicy między magistrem filozofii po Uniwersytecie Warszawskim, a licencjatem kosmetologii z Wyższej Szkoły Zawodowej w Czarnej Dziurze, powiat hrubieszowski.*

Nie wartościuję: licencjat kosmetologii ma (poza idiotycznym tytułem) twardy, porządny zawód, a "mgr" - o ile nie zostanie na uczelni kształcić kolejnych bezrobotnych - może sprzedawać frytki w budce przed czarnodziurską Alma Mater. Faktem jest jednak, że studia filozoficzne rozwiną czytelnicze potrzeby bardziej, niż - by zostawić już w spokoju tę nieszczęsną kosmetologię - licencjat z marketingu i zarządzania.

Rozwiną, bo sam nawyk czytania bierze się z domu i albo się go ma, albo nie. Moja babcia, świetna krawcowa, czytała całe życie - w przeciwieństwie do znanych mi doktorów renomowanej uczelni. Dyplom nie ma tu nic do rzeczy, zwłaszcza w kraju z inflacją dyplomów.

I tu jest pies pogrzebany: biadanie nad miernym czytelnictwem i ogólnie erudycją osób z dyplomem jest hipokryzją, jeśli wcześniej pozwalało się (i pozwala nadal) na rozdawanie dyplomów na lewo i prawo.

To jakby przymknąć oko na fabryczny brak hamulców w samochodach - ba, ustawowo zezwolić na taką oszczędność i uznać ją za normę - a potem dziwić się, że wzrosła liczba wypadków.

Można się oczywiście śmiać z sondażu opublikowanego kiedyś w "Newsweeku", według którego tylko 66% Polaków wie, że Ziemia nie jest centrum wszechświata (a 11% nie jest pewnych). Można się pośmiać z ulicznych sond, według których w 1991 roku w Niemczech upadła Trzecia Rzesza. Ale co tam sondy: mój znajomy teolog dowiedział się niedawno od egzaminowanej studentki pedagogiki, że Księga Wyjścia opisuje wyprowadzenie chrześcijan z Egiptu przez Jezusa... Kopiowanie prac zaliczeniowych - już nie od mądrzejszego kolegi, ale z Wikipedii - staje się powoli normą, o ile już nią nie jest.

Takie "kwiatki" nie są jednak przejawem nieuctwa tej czy innej osoby, ale świadczą o szerszym zjawisku. Właśnie o inflacji wykształcenia. Kiedyś panienka od Księgi Wyjścia nie pomyślałaby nawet o pójściu na studia, tylko zdobyła nieprzekraczający jej możliwości zawód lub została bogato wydana za mąż. Tłumy dziewiętnastolatków nie szturmowałyby dziekanatów "marketingu i zarządzania", gdyby ktoś im nie wmówił, że wtedy będą bardziej wartościowymi ludźmi.

(Przy okazji polecam artykuł mojego kolegi, profesora Adama Wielomskiego; znajdziesz go klikając w TEN LINK. Baaardzo ciekawe obserwacje, w dodatku pochodzące od praktyka.)

Wmówiono więc tysiącom młodych ludzi opuszczających szkoły średnie, że nie tylko "maturę - haaa... - każdy musi mieć", ale że dodatkowo każdy musi mieć jeszcze dyplom wyższej uczelni. Był popyt, pojawiła się więc podaż. W każdym mieście pojawiła się więc "wyższa szkoła zawodowa" lub choćby "koledż". Dawne "wyższe szkoły pedagogiczne" to dziś "akademie", a dawne "akademie" to "uniwersytety przymiotnikowe". Zastanawiałem się nawet, czy - konsekwentnie - dyplomy starych uniwersytetów nie zostaną awansowane na "Nagrody Nobla", ale tu zdaje się jakieś prawa mają Szwedzi.

Kiedyś młodzież opuszczała rodzinne pielesze, by zdobywać mądrość i obycie w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu czy Warszawie. Kto nie miał szczęścia urodzić się w jednym z takich miast, zarazem uczył się samodzielnego życia na stancji lub w akademiku. Dziś dyplom magistra można zdobyć w takich bogato wyposażonych w biblioteki, teatry i pozostałe kulturalne zaplecze tradycyjnych ośrodkach akademickich jak Wołomin, Ryki czy Józefów. Nie mam nic do tych miejscowości, jednak pięć lat studiów to chyba jednak coś więcej niż słuchanie wykładów i wkuwanie podręczników. Ostatecznie to można robić także on-line.

Można więc mieć dyplom, ale nie mieć nawyku czytania. Pal jednak sześć czytanie. A kojarzenie faktów, znajdowanie analogii, posiadanie własnych (!) poglądów i umiejętność ich uzasadnienia? Można należeć statystycznie do inteligentów, ale nie mieć inteligencji: "zdolności do postrzegania, analizy i optymalnej adaptacji do zmian otoczenia". Można mieć dwa fakultety, ale nie umieć się zachować w grupie. Można mieć formalnie wyższe wykształcenie i nie mieć podstawowych umiejętności społecznych.

Za kilkanaście lat - o ile ten świat jeszcze tyle potrwa - właśnie takich będziemy mieli wykładowców, szefów, urzędników i polityków. Już zaczynamy takich mieć - ale wciąż jeszcze możemy się temu dziwić. Dziś możemy się śmiać z gaf prezydenta, z bełkotu w urzędniczych pismach, z nowomowy w kazaniach. Za 10-15-20 lat może się okazać, że już nie ma się kto śmiać razem z nami, bo nikt nie czyta niczego, co jest dłuższe od wpisu na Twitterze.

Nic to, że nie czyta: gorzej, że nie rozumie, bo nie myśli samodzielnie. 

Ten felieton miał 878 wyrazów, czyli więcej, niż opis koncertu Jankiela z "Pana Tadeusza". Przeczytałeś? Gratuluję!


*Skoro jesteśmy przy licencjacie: w Citibanku (w którym chyba wszyscy pracownicy mają jakiś dyplom) wyższe wykształcenie klienta wpisuje się do jego danych jako "magistrat"...

czwartek, 27 stycznia 2011

Select language: polski

Ledwie umieściłem felieton "Niech cię licho, Heinrich", gdy rzeczywistość dopisała do niego ciąg dalszy. Otrzymaliśmy właśnie z Żoną radosną wiadomość od banku obsługującego nasze konto firmowe. Autentyk, i to świeży, więc cytuję:

"Do Systemowy Użytkownik
Temat Przelewy z kart obciążeniowych / kart kredytowych w PekaoFIRMA24
Szanowni Państwo,
Uprzejmie informujemy, że w systemie PekaoFIRMA24 została udostępniona funkcjonalność wykonywania przelewów w ciężar kart kredytowych / kart obciążeniowych na rachunki własne prowadzone w Banku Pekao S.A.
Aby uruchomić nową funkcjonalność wystarczy skontaktować się z Doradcą w Oddziale banku. Na etapie uruchamiania mogą Państwo zdecydować, którzy użytkownicy systemu PekaoFIRMA24 powinni mieć dostęp do nowej funkcjonalności oraz wybrać karty, z których możliwe będzie zlecenie przelewu.
Przelewy z kart realizowane są 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Opłata z tytułu realizacji takiego przelewu została określona w "Taryfie prowizji i opłat bankowych dla Klientów Biznesowych (małe i mikro firmy)".
Więcej informacji na temat nowej funkcjonalności mogą Państwo uzyskać na Infolinii PekaoFIRMA24 pod numerem [...].
Z poważaniem
Bank Pekao S.A."
Fajnie, cieszę się że mam nową możliwość. Prawdę mówiąc, wolałbym aby ten system po prostu działał "24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu", co niestety dziś wydaje się dla banku standardem nieosiągalnym. Ale, niech tam, ważne że coś robią.

Tylko po jakiemu to jest napisane???!!!

Skąd oni wzięli "funkcjonalność wykonywania przelewów w ciężar kart"? Z protokołów KC PZPR? Nie, wtedy nie było kart kredytowych. Gdyby nie to, że przez ładnych parę lat pracowałem w księgowości, może bym też uwierzył, że tak rozmawiają księgowi. Ale nie, też pudło. A więc kto posługuje się takim językiem?

Czy normalny klient mówi do swojej żony, normalnej klientki:

- Wiesz, kochanie, muszę wykonać przelew w ciężar naszej karty kredytowej.
- Och, misiu, a czy mamy już udostępnioną taką funkcjonalność?
- Jako systemowy użytkownik powinnaś już to wiedzieć.. tfu, to jest powinnaś posiadać taką wiedzę.

A może raczej:
- Kochanie, czy wiesz że od dzisiaj możemy robić przelewy z karty?
- Całą dobę?
- Tak,  wystarczy zadzwonić.

Czy to jest naprawdę takie trudne, napisać to po polsku i zrozumiale?

Czy każdy kto ma w Polsce odrobinę władzy - od prezydenta przez urzędnika bankowego aż do pokurcza stojącego z walkie-talkie przy wejściu do hipermarketu, zwanego żartobliwie "agentem ochrony" - musi od razu posługiwać się napuszoną nowomową? Przecież na co dzień - podejrzewam - ci sami ludzie mówią zrozumiale ("barman, poproszę dwa piwa", a nie "panie doradco konsumencki, chciałbym uruchomić funkcjonalność browarniczą, sztuk dwie"). Co się zatem dzieje?

Dlaczego menedżer który mówi do kolegi "lecę stary, muszę jeszcze ochrzanić Kowalskiego za spóźnienie" za chwilę wzywa tego Kowalskiego "celem udzielenia mu negatywnej informacji zwrotnej w obszarze dyspozycyjności"?

Co takiego sprawia, że siadając przed służbowym komputerem lub telefonem - szczególnie w urzędzie lub wielkiej korporacji - ludzie od razu zaczynają rzucać "funkcjonalnościami", "czasookresami" i "posiadaniem wiedzy"? Dlaczego zaczynają robić wszystko "w dniu dzisiejszym" (zamiast po prostu "dzisiaj"), "estymować" (zamiast "szacować" lub "przewidywać") i wszystko mieć "dedykowane" (zamiast "przeznaczone")?

Po co to robią ? By poczuć się ważniejsi? Mądrzejsi? Wyleczyć kompleksy?

A może to taki wyrafinowany sposób okazania pogardy klientowi: "Musimy cię poinformować, ale mamy cię w wielkim żubrzym dupsku z naszego logo, więc napiszemy tak, żebyś nie zrozumiał, tępaku"?

Po co komu język, który nie służy do komunikacji?

niedziela, 23 stycznia 2011

Niech cię licho, Heinrich

"No, ja się nie chcę wymandrzać..." - zastrzegła wczoraj księgowa pięciogwiazdkowego hotelu w rozmowie z moją Żoną. Jej kolega z innej firmy poproszony przeze mnie o dodatkowe informacje powiedział, że zna je tylko kierownik, a jego chwilowo "nie ma na obiekcie". To znaczy - w biurze. Szukający mnie telemarketerzy regularnie nie odmieniają mojego nazwiska lub je przekręcają, mimo że czytają z ekranu komputera, który mają przed nosem. "Czy rozmawiam z panem Jerzy yyyy... yyyy... Rządkowski?"

Bartek Stolarczyk, mój szkoleniowy partner, wydaje właśnie podręcznik sprzedaży telefonicznej i podsuwamy mu z Agatą co ciekawsze kwiatki jako przykłady do kolejnych książek. Telemarketingu Bartek nauczy, bo to fachowiec, ale na naukę języka polskiego pewnie jest już za późno. Teraz można już tylko mieć pretensję do "pani" od nauczania początkowego. "Żadne studia nie zastąpią gruntownie ukończonej szkoły podstawowej", mawiał mój Tata, inżynier z duszą humanisty i pasją przyrodnika, a ja się pod tym podpisuję obiema rękami.  

Język większości Polaków przypomina więc ściek - i nie chodzi mi tu wcale o dosadne słowa, bo czasem tylko wulgaryzm oddaje rzeczywistość za oknem.

Nagminne przedstawianie się od nazwiska ("Kowalski Jan"). Masakrujące uszy "włanczanie". Skopiowane z urzędniczej nowomowy "w dniu dzisiejszym" i "w miesiącu lipcu". Pisanie i mówienie "w cudzysłowiu". Pseudoelokwentne "w każdym bądź razie" i "bynajmniej" (w błędnym znaczeniu "przynajmniej", zamiast "ani trochę"). "Tą książkę" zamiast "tę książkę". "Na magazynie" i co gorsze "na sali (szkolnej)". Obleśne "przyszłem i poszłem". Cholera, nawet głupi komputer poprawił mi to przed sekundą na "przyszedłem i poszedłem". Nawet komputer!

Czasem czuję się jak Adaś Miauczyński z "Dnia świra" - uczą się tego wszyscy w szkole i na kursach i wszystko jak krew w piach, "w càłej Pòlsce, k...!"

Odkąd hitem poradni psychologicznych stało się "zaświadczenie o dysleksji", całe masy poczuły się zwolnione od jakiejkolwiek umysłowej aktywności i pracy nad sobą. "Pszeprazsam za błendy ale mam dyzlegsje" - pisze co drugi uczestnik forum internetowego, który nie ma żadnej dysleksji, tylko śmierdzące lenistwo. Sprawdzanie pisowni jest przecież dostępne w komputerze po paru kliknięciach. Cóż, sam miałem - jakby to dziś nazwać - "zaświadczenie o dyswuefii", co wynikało bardziej ze wstrętu do sportu niż z lenistwa. Mam jednak wrażenie, że całe pokolenia Polaków zapadają dziś na dysscholię.

Problem jest bowiem poważniejszy, niż tylko przestrzeganie reguł gramatyki i ortografii. Polska szkoła wypuszcza każdego czerwca kolejne dziesiątki tysięcy ludzi, którzy nie rozumieją prostego tekstu, którzy nie kojarzą faktów, którzy nie potrafią odczytać najprostszych literackich czy historycznych aluzji. Bo i niby jak ma to potrafić ktoś, dla kogo cała literatura to "Gala" i "Fakt", a obowiązek przeczytania jednej książki do egzaminu jest aktem prześladowania studentów, faszyzmem prawie równym odebraniu zniżki na pociąg podmiejski? Nie czytają więc, a jeśli nawet, to nie rozumieją. Sorki, offcoz "nie rozumią".

"Nie rozumią" i nie mają motywacji, aby rozumieć. Jeśli wierzyć mediom, przewodnią siłą narodu są "młodzi, wykształceni, z dużych ośrodków", a oni wszystko robią dobrze z definicji, co nie? Tak naprawdę to tylko "młodzi". Do "dużego ośrodka" dojeżdżają póki co rannym pociągiem, a wykształcenie to dumny licencjat w Wyższej Szkole Marketingu, Zarządzania, Pedagogiki, Turystyki, Nauk Politycznych i Wszystkiego Najlepszego. Podsłuchałem kiedyś rozmowę dwóch studentek takiej wszechnicy (wiem, to brzydkie, ale mówiły naprawdę głośno). "Jak można za błędy ortograficzne obniżać ocenę z kolokwium?!". Fakt, skandal. Najpierw trzeba było wychłostać polonistkę z podstawówki i rozstrzelać dyrektora liceum, który podpisał się pod maturą.

Żeby oddać sprawiedliwość, zjawisko dotyczy nie tylko wytapetowanych na różowo blondi, biednych ofiar owczego pędu po bezwartościowe dyplomy. Szkolne braki mają często ich wykładowcy, księża i wysocy funkcjonariusze publiczni, czyli - teoretycznie - elita narodu.

Swego czasu jeden z polityków komentując "spontaniczny" protest pewnej grupy zawodowej zasugerował zewnętrzną inspirację tego protestu. Błąd owego działacza polegał na tym, że uczynił to słowami "inni szatani byli tam czynni". Cóż to się działo! Połowa jego politycznych rywali poczuła się obrażona porównaniem ich do diabła (jak leciało to przysłowie o nożycach i stole?). Reszta posądzała autora wypowiedzi o szaleństwo przejawiające się wiarą w szatana. Zastanawiająca, nawiasem mówiąc, w katolickim kraju ta niewiara w osobowe zło... Nikt jednak z naszych światłych przedstawicieli - ani opisujących spór dziennikarzy - nie pokumał, że to cytat z "Chorału" Kornela Ujejskiego ("Z dymem pożarów"), jednego z polskich hymnów.

("A to jest jakiś inny hymn poza Mazurkiem Dąbrowskiego?" - uprzedzam zdziwione pytanie szczęśliwych posiadaczy świadectwa maturalnego.)

Kiedyś czytałem o projekcie Heinricha Himmlera z czasów II wojny światowej. Szef SS marzył o przekształceniu Polaków w lud niewolników, a służyć miały temu zmiany w szkolnictwie. Polak miał tylko umieć się podpisać, liczyć do 500 i oduczyć własnego myślenia. Polacy mieli więc posłusznie słuchać tego, co im władza przez uliczne szczekaczki do wierzenia podaje i umieć skrobnąć swoje nazwisko pod czymś, czego nie rozumieją (nie tylko z powodu drobnego druku).

Tak więc na dzień dzisiejszy nie chcę się wymandrzać, ale w takim bądź razie Kowalskie Jany nie umią w życiu zastosować tego, co się na sali szkolnej jako Jasie uczyły. Tą obserwację mam bynajmniej cały czas, włanczając w to miesiąc styczeń dwutysięcznego jedenastego roku.

Niech cię licho, Heinrich. Wykrakałeś.

środa, 19 stycznia 2011

Na kursie i na ścieżce

W badaniu przyczyn katastrofy lotniczej jest istotne, kto i kiedy popełnił błąd. Nauka pilotażu to w dużej części "case studies" niedopełnionych procedur. Rzadko kiedy katastrofę powoduje przypadkowy piorun, którego w danym miejscu i czasie nie powinno być. Częściej jest to błędna komenda, niedokręcona śruba lub nieuwzględnienie jakiejś informacji. To wszystko jest ważne, by podobnych zdarzeń uniknąć w przyszłości.

W przypadku katastrofy państwa - okoliczności są ważne tylko dla historyków. "Historia uczy, że historia niczego nie uczy". Przypadki Argentyny, Grecji, Portugalii czy Polski będą ciekawostką na studiach (pytanie, czy zrozumiałą, patrząc na pikujący w dół poziom studentów). Może jeszcze jakiś publicysta w odległym kraju użyje ich jak przestrogi ("oj, żebyśmy tylko nie skończyli jak Polska") i...

...i tyle. Rządzenie przy pomocy propagandy sukcesu (pomieszanej z propagandą nienawiści do konkurencji), szastanie publicznymi pieniędzmi i arogancja  władzy są zbyt silnie związane z zawodem demokratycznego polityka, by zmienił to kazus jakiejś odległej Polandii czy Islandii. Widocznie byli nieostrożni albo mieli pecha, ci Polacks. Nam się uda.

Dalej więc nasi aktualni władcy będą kreatywnie kombinować, jakby tu ukryć rosnący publiczny dług. "Może nie policzymy, koledzy, podatku na emerytury i nazwiemy go składką na ubezpieczenie? Może podwyższymy o 16% podatek na ubranka dziecięce i dorżniemy 23-procentowym VAT-em  firmy szkoleniowe? A może zrabujemy pieniądze obywateli wysyłane do drugiego filaru? O emeryturę i tak każdy musi się postarać, a poziom nauczania historii w szkole jest tak denny, że nikt nie pokojarzy tego z komunistyczną nacjonalizacją sprzed pół wieku. Wiemy, bo sami, koledzy, położyliśmy szkolnictwo w tym kraju."

Jednak cokolwiek by nie robili, nic nie powstrzyma zbliżającej się katastrofy publicznych finansów. Ani opodatkowanie niemowląt, ani rozpoczęcie likwidacji rynku wolnych usług edukacyjnych, ani kradzież OFE. To jest jedna z tych rzeczy, których historia uczy wyjątkowo nieskutecznie: przebieg może być różny, upadek państwa może nadejść szybko lub jeszcze szybciej, ale nadchodzi. Nigdy nie pojawia się na horyzoncie kawaleria z odsieczą.

Bal na Titanicu trwa więc w najlepsze, prezydent z premierem bawią nas codziennie kolejnym odcinkiem komedii pod tytułem "Odchudzamy administrację o 10%". Od czasu do czasu w niebo wytryskują fajerwerki w rodzaju "Cała Polska walczy z dopalaczami", "Parytety dla kobiet - 35 czy 50%?" albo "Jeden z pasażerów tupolewa miał nieważną kartę rowerową". Tradycja ta jest bardzo stara. Już w starożytnym Rzymie lud żądał chleba i igrzysk, ale w braku chleba zadowalał się i samymi igrzyskami.

Na dodatek nasi władcy są w tej szczęśliwej sytuacji, że dysponują całkiem sporą rzeszą ogłupiałych zwolenników. Oni bez zastanowienia poprą najbardziej absurdalny pomysł i najbardziej łajdackie posunięcie rządu. Na internetowych forach grupa ta doczekała się nawet własnego określenia - "lemingi" - ku czci mało rozgarniętych zwierzątek biegnących stadnie na oślep, choćby i ku własnej zagładzie.

"Tak, tak, tak musi być". "Tak, tak, to dla naszego dobra". "Jeśli ci się nie podoba, to jesteś oszołom, moherowy beret i popierasz Łukaszenkę". Oto język leminga.

Podwyższają Ci podatki? "Tak, tak, tak musi być."

Wysyłają Twoje dziecko rok wcześniej do szkoły żeby "miało lepszy start"? "Tak, tak, to dla naszego dobra."

...ale potem zakazują uczyć to dziecko czytać i pisać w wieku przedszkolnym, mimo że się do tego garnie? I mimo, że przedszkolanki są gotowe to robić, a Ty jako rodzic sobie tego wyraźnie życzysz?  "Tak, tak, tak musi być."

Prezydentka największego miasta w Polsce mówi, że "do śniegu się można przyzwyczaić", więc o odśnieżaniu ulic zimą przez służby komunalne możemy niebawem zapomnieć?  "Tak, tak, to dla naszego dobra."

Biorą od Ciebie odciski palców przy wyrabianiu paszportu? "Tak, tak, tak musi być."

Każą ci wyrabiać kolejną wersję dowodu osobistego, z czipem albo bez, choć są kraje znacznie większe od Polski, które w ogóle obywają się bez takich dokumentów? "Tak, tak, to dla naszego dobra."

Zresztą, kto by się przejmował takimi drobiazgami, skoro wszystko idzie w dobrym kierunku. Jesteśmy zieloną wyspą na oceanie światowego kryzysu, a o szóstej rano dzwoni do drzwi mleczarz zamiast siepaczy z CBA. Mimo przejściowych trudności nadal wiele znaczymy w transporcie kolejowym, a Stadionem Narodowym mówimy niedowiarkom, że to nie jest nasze ostatnie słowo.

Grunt więc, że wszystko jest "na kursie i na ścieżce". A kto nie wierzy, ten syf.