sobota, 26 listopada 2011

PozorniE(CO)

W życiu nie pomyślałbym, że porządki mogą być takie kształcące. Urządzając od nowa gabinet zrobiliśmy z Żoną ostrą selekcję zgromadzonych materiałów z konferencji i szkoleń, co zaowocowało wyniesieniem z domu ponad 200 kilogramów makulatury.

Żeby nie sięgać daleko wstecz - z ostatniej konferencji na temat przywództwa przybyła mi wręczona wraz z identyfikatorem ponaddwukilowa paczka folderów, teczek i broszur (oczywiście full-colour na najgrubszym papierze świata) i ze trzy reklamowe długopisy. Niby nic, niby drobiazg, ale po pomnożeniu przez liczbę uczestników i liczbę takich eventów robi się z tego pokaźna ilość odpadów. Odpadów, bo przecież chyba nikt nie wierzy, że choćby jeden procent uczestników po powrocie z konferencji czyta te materiały lub jakoś gruntowniej z nich korzysta. Lądowanie na śmietniku jest więc kwestią czasu - jedni robią to od razu, inni wolą się pooszukiwać "może się jeszcze przyda" i czekają do najbliższych gruntownych porządków.

Merytorycznego materiału nie było we wspomnianej paczce ani jednego - ani jednego! Z porządkowej pożogi ocalał tylko jeden smętny notatnik (10% powierzchni to reklama firmy, na reszcie można pisać). Wszystko inne - reklamówki "partnerów" i "patronów" - trafi do recyklingu...

...o ile oczywiście okaże się, że poza chlorem i barwnikami jest w nich coś papierowego. Nie da się tego świństwa nawet podrzeć bez użycia nożyczek. Spece od marketingu najwyraźniej wymyślili, że jak coś ma format większy niż A4 i jest pokryte błyszczącym foliolaminatem (czort zresztą wie, co to jest i jak się nazywa), to klient chętniej to przejrzy wdrukowując sobie w mózg logotypy i przypisane do nich reklamowe slogany.

Zastanawiające jest to, że ludzie podejmujący decyzje skutkujące przerobieniem topniejących zasobów Ziemi na kilometry sześcienne odpadów i hektolitry toksyn, sami - tak prywatnie - deklarują jak najbardziej proekologiczne postawy.

Ci sami ludzie, którzy od czasu do czasu, w przypływie altruizmu lub wyrzutów sumienia zanoszą do kontenera torebkę z posegregowanymi śmieciami - opracowują w pracy formularze na dziesięć stron, choć ta sama treść zmieściłaby się na czterech.

Ci sami, którzy lajkują na FB akcje w rodzaju "Jestem za ekojazdą" - obtrąbią samochód dojeżdżający 60 km/h do czerwonych świateł wyprzedzając go na pełnym gazie, żeby za 100 metrów ostro zahamować i poczekać na tym samym skrzyżowaniu dwa auta bliżej.

Ci sami, którzy w dyskusjach opowiadają o dziurze ozonowej i ociepleniu (och, to takie modne...), jednocześnie zadają szyku wypasioną terenówką, która wprawdzie nie widziała "terenu" (i dobrze, lakier by się poobcierał), ale za to ma trzylitrowy silnik. Ostatnio nawet widziałem taką terenówkę na parkingu, oklejoną jako własność firmy z "eko-" w nazwie.

To właśnie ekologia w praktyce. Nie akcje ratowania wielorybów gdzieś za oceanem. Nie wyłączanie żarówek na "Godzinę dla Ziemi". Nie - żenada absolutna - zamawianie teczek z nadrukiem udającym tekturę z odzysku.

Ja wiem, łatwiej powiesić na stronie internetowej szczytną eko-misję, niż przy kolejnej wymianie floty zamienić duże służbowe kombi na palące o połowę mniej auta z segmentu A. Łatwiej sponsorować konferencje o "społecznej odpowiedzialności biznesu", niż przestać rozdawać w hurtowych ilościach gadżety made in China (ostatnio dla niepoznaki made in PRC), które rychło zasilą śmietniki. Łatwiej "pochylić się z troską nad problemem emisji gazów cieplarnianych", niż wziąć kalkulator i policzyć, ile CO2 wyemituje samolot lecący z tymi gadżetami z dalekiej Azji. Łatwiej na końcu służbowych maili dodawać automatyczne apele o ich niedrukowanie, niż radykalnie urwać w firmie produkcję śmieci.

Generalnie: znacznie łatwiej opowiadać dyrdymały o swoim ekologicznym zaangażowaniu, niż po prostu zrezygnować z głupich nawyków.

Ale nie chodzi tylko nierozsądne decyzje firm. Bo - czego oczekują klienci?

Pytam wprost: czego TY oczekujesz jako klient?

Czy zamiana samochodów przedstawicieli handlowych Twojego dostawcy na mniejsze wzbudziłaby u Ciebie szacunek za ekologiczną decyzję, czy pytania o kondycję finansową firmy?

Czy zaakceptowałbyś czarno-białe materiały szkoleniowe (wydruk w opcji "ekonomicznej") na papierze z odzysku? Czy nie brakowałoby Ci kilkudziesięciostronicowych zrzutów PowerPointa z trzema slajdami i wielgaśnym kolorowym logo na każdej stronie?

Czy wolałbyś materiały konferencyjne w formie jednego pendrive’a zamiast błyszczącej torby z lakierowanymi folderami?

Bo jeśli nie, to dajmy sobie spokój z tymi wszystkimi szczytnymi deklaracjami na firmowych witrynach, z kupowaniem eko-żarcia, wkręcaniem świetlówek zamiast żarówek i lekcjami ekologii dla dzieci już od przedszkola. To tylko malowanie trawy na - nomen omen - zielono. Dwieście kilo konferencyjnej makulatury przed domem jednego skromnego uczestnika: to twardy fakt.

czwartek, 10 listopada 2011

Bramka

Siedzę w recepcji szklanego biurowca w śródmieściu Warszawy. Marmury, chromy, skórzane kanapy - oraz kamery i metalowe bramki, jak na nowoczesnym dworcu czy w metrze. Kojarzysz, to te bramki z trzema obrotowymi drążkami, które nigdy nie otwierają się za pierwszym razem. Musisz najpierw obić sobie udo, cofnąć i spróbować jeszcze raz, a wtedy Cię puszczą, na do widzenia uderzając w pośladek. Bramki służą do sprawdzania identyfikatorów, bo kto nie ma identyfikatora, ten nie odblokuje safe-drążków nawet za dziesiątym razem. Walka z terroryzmem trwa! Pancerne zagony Al-Kaidy rozbiją się na bramce nie mając karty magnetycznej - oczywiście jeśli będą chciały zamachnąć się terrorystycznie na jedną z kilkudziesięciu firm wymienionych na tablicy w hallu biurowca.

Na razie zamiast Al-Kaidy na bramkach rozbija się jednak kurier z firmy spedycyjnej. Projektant bramek (umieszczonych w tysiącach miejsc w Polsce) nie przewidział bowiem, że przez bramki znacznie częściej od samochodu-pułapki będzie przejeżdżał całkiem nieszkodliwy wózek. Patrzę więc, jak kurier dźwiga wózek z paczką (na oko kilkadziesiąt kilo) na wysokość metra i sapiąc przenosi go nad bramkami, tradycyjnie obijając sobie drążkami uda.

Oczywiście żaden z ochroniarzy nie rusza z pomocą. O nie, oni do wyższych celów są powołani. Uzbrojeni w radiotelefony czuwają, by nie przeszkodził wróg i kukają z ciekawością, czy kurier się wywali czy nie. Nie wywalił… Za bramkami opuścił ładunek na posadzkę i szczęśliwie dotarł do wind - o dziwo, oznaczonych jako dostępne dla niepełnosprawnych. Jeśli jakiś niepełnosprawny teleportowałby się przez bramki (bo chyba nie przeniósł wózka nad nimi, wzorem pana kuriera), mógłby sobie bowiem pojeździć windą.

W "Dniu świra" bohater usiłuje skorzystać z toalety w pociągu. "A jeśli Polska to ta ojszczana klapa?" - zastanawia się Adaś Miauczyński, walcząc z brudem i grawitacją.

A jeśli Polska to te kretyńskie bramki? Było sobie przejście - było, aż ktoś postanowił nakładem sił i środków je pogorszyć, stawiając barierę. Poza producentem bramek nikt na tym nie skorzystał. Goście obijają się wchodząc i wychodząc, administrator budynku musi to-to konserwować. W dodatku bramka przed niczym nie chroni - przecież obija tyłki tylko posiadaczom ważnych identyfikatorów. Dla desperata chcącego nabluzgać prezesowi urzędującemu na -nastym piętrze to żadna przeszkoda.

Podobnie jest z bramkowymi zasiekami na dworcach i w metrze. Kto biletu nie ma, ten i tak bramkę omija, przeskakując górą lub otwierając przejście awaryjne. To nielegalne, fakt - ale wejście na gapę jeszcze bardziej…

A jeśli Polska - a jeśli świat - to te kretyńskie bramki? Nikt ich nie chce, ale wszędzie się je stawia. Nikt nie wie, jaką "added value" przynoszą firmie, ale lekką ręką wydaje się na ich montaż kasę zabraną z funduszu szkoleniowego lub planowanych podwyżek dla pracowników.

Niby nic, taka zwykła chromowana bramka. A może kolejny krok we wspólnym budowaniu świata, w którym nikt nie chce żyć?