niedziela, 24 czerwca 2012

Naszej klasie

Dwudziestolecie matury. Nasza klasa była matematyczno-fizyczna, więc nie da się pominąć matematycznego faktu, że od matury do dwudziestolecia czekaliśmy ponad pół życia.

Jasne, młodzieńczość nie jest kwestią metryki, ale przez ten czas świat zauważalnie się zmienił. Gdy zdawaliśmy maturę, nie było komórek, nikt nie miał bloga ani konta na facebooku… Co ja piszę, nie było w Polsce Internetu! Telefon czekał w domu, przypięty kablem do ściany, a do robienia zdjęć służył aparat fotograficzny (z kliszą na 36 zdjęć). Opisując to czuję się, jak archeolog...

Trochę obawiałem się tego spotkania, tyle się zmieniło. Na szczęście nie wszystko. Koleżanki równie atrakcyjne (czy mi się wydaje, czy nawet jeszcze wypiękniały?), to samo poczucie humoru kolegów. Ze zmian: dzieci, żony, mężowie (czasem już ex), firmy, stanowiska, choć bywa, że i cukrzyca. Typowy zestaw startowy wieku średniego.

Nasza Wychowawczyni pamiętała wszystkich, z imionami włącznie, a przecież od czasu naszego ostatniego spotkania szkoła wypuściła - lekko licząc - ponad dwa tysiące absolwentów. To też coś znaczy.

Chodziliśmy do liceum w ciekawych czasach. Dla Chińczyków życie w ciekawych czasach to przekleństwo, ale czy mają rację?

Pierwsza klasa - jeszcze za komuny, choć schyłkowej. Rozpaczliwie nieśmiałe zebranie werbunkowe do ZSMP i przysposobienie obronne z prawdziwym "trepem". "Obywatelu majorze…" - tak musiałem meldować na PO jako ówczesny gospodarz klasy, choć major - cytuję - "wolałby zwrot towarzyszu, ale nie jesteśmy jeszcze członkami partii". A potem...

Mur berliński runął na naszych oczach, a właściwie na naszych lekcjach niemieckiego, bo "Frau Helga" zamiast czytanek o DDR dawała nam najświeższe artykuły z niemieckiej prasy. "Panie profesorze, głosuje pan na Wałęsę czy na Tymińskiego?" - i już lekcja z głowy, bo dyskusja trwa w najlepsze! Na temat zjednoczenia Europy starłem się ze studniówkową partnerką najlepszego kumpla - po 20 latach uważam, że miałem rację (ona pewnie też, choć kto wie?). "W nieszczęściu człowiek swojej wielkości dowodzi, a wielkość się narodów z wielkich ludzi rodzi" (Woronicz) - czy mógłby być lepszy temat pracy maturalnej wieńczącej takie cztery lata? Nawet papiery na uczelnię zawoziłem po nocy nieprzespanej przed telewizorem, bo właśnie obalano rząd Olszewskiego…

I jak tu narzekać na ciekawe czasy?

Nawet w oglądanych filmach było widać ten przeskok. W pierwszej klasie wymienialiśmy się jeszcze wrażeniami na temat "Zmienników", ledwie już draśniętych przez cenzurę, ale odleżanych na półce. Potem od razu "Labirynt" o młodym polskim kapitalizmie, a właściwie o jego pozorach. Nikt nawet nie przewidywał dzisiejszych telenowel o infantylnych trzydziestolatkach, płaskich jak płyta DVD.

Te cztery lata to najlepszy czas mojej formalnej edukacji - zawdzięczam to szkole, ale i - a może przede wszystkim - ludziom, z którymi ten czas spędziłem. Mojej IVa.

Oczywiście nie zezgredziałem na tyle, by opowiadać legendę o klasie prymusów, chlubie "Chrobrego". Dukaliśmy przy tablicy, robiliśmy byki w klasówkach, migaliśmy się od prac domowych. Zrywaliśmy się z lekcji. A jednak wynieśliśmy ze szkoły - modne określenie - "kod kulturowy", który przez wieki odróżniał ludzi myślących od barbarzyńców. To właśnie on pozwala rozumieć myśli ludzi z minionych epok, umożliwia łapanie dyskretnych nawiązań do historii, do literatury, do polityki. To on pozwala wyrabiać własne zdanie zamiast recytować paski z programów informacyjnych. Czasy się zmieniają, technologie się zmieniają, on pozostaje.

Można żyć bez kodu kulturowego. Aby jeść, przeżuwać, wydalać i spać (plus parę innych fizjologicznych czynności) nie trzeba za dużo wiedzieć ani samodzielnie myśleć. Instynkt i ruchy perystaltyczne zrobią to za nas naprawdę sprawnie. Ale czy wystarczą?

Jakie wspomnienia z lat szkolnych przechowają dzisiejsi licealiści? Chronieni od wkuwania faktów, ale i od samodzielnego oceniania i wnioskowania. Sformatowani pod testy. Ze słuchawkami w uszach i kciukami na iPhonie, fejsbukujący z koleżanką siedzącą obok.  Czy poza powierzchownymi kontaktami zbudują i przeżyją także trwałe relacje? Czy odziedziczą kulturowy kod - umysłowe DNA?

Jacy będą po 20 latach od swojej matury?

środa, 20 czerwca 2012

Na podstawie scenariusza

Zaczyna się tak: Air-Force-One rozbija się przy lądowaniu w Phenianie. Wraz z republikańskim prezydentem Duckiem i jego żoną (w tych rolach Tom Hanks i Andie MacDowell) ginie setka kluczowych postaci amerykańskiej sceny politycznej, w tym całe Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Władzę przejmują demokraci: rubaszny, trochę pierdołowaty prezydent Celler (Steve Martin) i rządzący nim z tylnego fotela wiceprezydenta ulubieniec mediów Daniel Stuck (George Clooney). Śledztwo nadzoruje północnokoreański dyktator Kim-Dzong-Won, który generalnie mówi Amerykanom, żeby spadali na bambus, co też ci skwapliwie czynią. Żółtki zabrały teczkę atomową? No i co z tego, przecież wojny im nie wypowiemy, a tak w ogóle to Duck był złym prezydentem.

W Ameryce zaczynają się dziać dziwne rzeczy: samobójstwa popełniają nie tylko liderzy opozycji, ale i charyzmatyczny dowódca Delta Force, generał Pelsky (Gerard Butler), ewentualnie na autostradzie zderzają się z meksykańską ciężarówką na lewych numerach. Poza nawiedzonym pastorem Mushroomem z rasistowskiego Południa (genialny, jak zwykle, Mel Gibson) nikt jednak nie zadaje pytań: wszyscy się cieszą, mamy przecież Olimpiadę w Filadelfii.

Gdyby jakaś hollywoodzka wytwórnia chciała to rzeczywiście zekranizować, zastrzegam sobie prawa do pomysłu obsady, choć pewnie szanse są minimalne. Jestem pewien, że Brad Pitt i Angelina Jolie podołaliby rolom agenta Tomka i posłanki Sawickiej. Jednak czy poza fanami filmów klasy B ktoś uwierzyłby w oś intrygi? Amerykanie może i nie wiedzą, gdzie jest Polska ze swoimi obozami śmierci, ale wsadzić całą wierchuszkę amerykańskiej armii do jednego samolotu? Nie, tu już stanowczo scenarzysta przesadził - marudziliby wychodząc z kina.

A to nie film. To Polska, nie Ameryka. Tam też różne rzeczy się zdarzają - też w dziwnych okolicznościach zginął prezydent, a niektórzy twierdzą, że lądowania na Księżycu w ogóle nie było. Ale od strzałów w Dallas minęło prawie pół wieku, od zamachów na WTC równe 10 lat, a jakoś nadal wolno o to pytać. Co więcej, tam dziennikarze dostają pieniądze właśnie za dobre pytania, a nie za jedynie słuszne odpowiedzi. Nie słyszałem też, by autor strony internetowej wykazującej niemożliwość ataku boeingiem na Pentagon jakoś spektakularnie targnął się na swoje życie.

Parafrazując slogan reklamowy pewnego polskiego filmu - może Amerykanie mają seryjnych zabójców, ale na seryjnych samobójcach znamy się my.

Być może wyjaśnienia są dziecinnie proste. Może postacie z pierwszych stron gazet naprawdę dopadła epidemia depresji (szczególnie w weekendy), może korupcja na szczytach władzy to pojedyncze wypadki, nagłośnione przez żądne sensacji media. Może kolejni eksperci zajmujący się katastrofą smoleńską naprawdę mieli pecha, wpadając na białoruskie tiry lub niezrównoważonych psychicznie synów. Chciałbym w to wierzyć, bo przecież głupio żyć w, cytując klasyka, "dzikim kraju".

Chciałbym. Ale cóż poradzić.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Co znaczą te słowa?

"...one nic nie znaczą", śpiewała kiedyś Kora. Ale nie będę dziś pisał ani o miłości z tej piosenki, ani o Korze, ani nawet o jej psie, choć ostatnio ma swoje pięć minut w mediach.

"Słowo przywołuje doświadczenie", tego uczę na swoich szkoleniach. Wspomniany "pies" to tylko cztery przypadkowe litery, ale w Twojej głowie wywołują one konkretne wspomnienia. Może widok konkretnego psa? Może szczekanie? Potem przychodzą uczucia - przyjemne lub nie. Psa tak naprawdę nie ma, ale Ty uśmiechasz się lub denerwujesz zupełnie jak wtedy gdy stał obok Ciebie. Teraz wyobraź sobie, że chcesz z kimś o psie porozmawiać: dla Ciebie "pies" to ukochany domownik, dla niego groźna bestia. Albo odwrotnie, jak wolisz. Ustalenie wspólnego znaczenia słów to podstawa komunikacji. 

Tyle teorii. Ale co ze słowami, które nic nie znaczą, albo błędnie użytymi? Niby wiesz o co chodzi, ale... jakiś zgrzyt pozostaje. To znaczy, mam nadzieję, że pozostaje...

Weźmy jako przykład "gabaryty", które w całej Polsce są składowane przy śmietnikach i przewożone przez firmy transportowe. Gabaryt to po polsku "wymiar, obrys przekroju". Przewożą wymiary? Wyrzucają je do śmieci? A może chodziło o "duże gabaryty", czyli - skrót myślowy - przedmioty większych rozmiarów? "Duże śmieci/ładunki", pisząc najprościej i bez zadęcia? Nie, u nas nie można wyrzucać dużych śmieci - trzeba składować gabaryty. 

Zawrotną karierę robi "formatka". Kiedy poznałem to słowo - lata temu, w jakimś warsztacie stolarskim - oznaczało kawałek czegoś wycięty w ustalonym kształcie. Od tego czasu "sformatkowało" się jednak wiele innych rzeczy. "Mamy różne formatki umów" - tak informatyk firmy X tłumaczył ostatnio mojej Żonie, dlaczego instrukcja instalacji modemu odsyła ją do nieistniejącej rubryki. "Formatka" jest dłuższa, niż "wzór", ale brzmi sympatyczniej niż "formularz". A że bez sensu? Kto by się tym przejmował...

Nieco inaczej jest z innym językowym potworkiem, "cyfryzacją". Niezupełnie chodzi o wprowadzenie PESEL-u zamiast nazwiska. Dzięki "cyfryzacji" (jak rozumiem, odpowiednikowi "alfabetyzacji"?) ministerstwo zajmujące się m.in. upowszechnianiem użycia komputerów ma wdzięczny skrót "mac"... Od razu nasuwa się stary dowcip o producentach coca-coli namawiających papieża, aby wstawił ich markę po słowach "chleba naszego powszedniego". Papież się nie zgadza, mimo hojnej oferty, więc nasi bohaterowie  głowią się "ile dali ci goje piekarze". Spokojnie, znając logikę działania naszego państwa (choć nie wiem, czy nie jest to oksymoron), zapewne "goje z Appla" nie dali nic.

Cyfryzację mogę przeżyć, urlopu "tacierzyńskiego" nigdy. Kto ten wyraz, k**** tać, wymyślił?! Czy jest urlop "mamiński"? Czy mężczyźni mają "tacicę"? Czy w rubryce "imiona rodziców" jest napisane "imię taty, imię mamy"? Oj, niewiele językowych potworków irytuje mnie bardziej - powiedzmy, że "tacierzyństwo" stoi ex aequo z "adopcją psa". W jednym i drugim wypadku podejrzewam tę samą inspirację: szczerą, niewymuszoną bezmyślność, okraszoną szczyptą nieuctwa.

A inspiracje bywają różne. Jakiś amerykański dziennikarz napisał o aferze "Irangate"? Zaraz, zaraz, oni mieli wcześniej jakąś "Watergate"... No to pewnie - pomyślał dziennikarz znad Wisły - "gate" to po angielsku afera. I się zaczęło! "Orlengate", "Rywingate" (w niezapomnianej wersji posłanki Beger)... Na miejscu zarządu Okęcia już szykowałbym sztab kryzysowy - tam "gejtów" jest kilkadziesiąt.

Trudno się potem dziwić gimnazjalistkom, że umieszczają w internecie "słitaśne" fotki (to słowo telepie moją Żoną tak samo, jak "tacierzyński" mną).

Oczywiście, język ewoluuje. Wysyłamy "maile" (jakoś do "mejla" nie mogę się przekonać), kupujemy w "markecie". "Kiepski" nie jest już wulgaryzmem, a "siedzenie na fejsie" nie ma nic wspólnego z sadomasochistycznym seksem. Czym innym jest jednak - tak sądzę - dodawanie do słownika wyrazów opisujących nowe zjawiska albo upraszczających komunikację, a czym innym jego zaśmiecanie. Nawet, jeśli te śmieci nie mają dużych gabarytów.

Zresztą, czy chodzenie na "urlop ojcowski" zamiast "tacierzyńskiego" (tak jak "włączanie światła" zamiast "włanczania"), nie byłoby lepszym dowodem patriotyzmu, niż wywieszanie na balkonie biało-czerwonej reklamy piwa?