Pisząc ten tekst (7 grudnia, 21:45) jadę pociągiem InterCity z Krakowa do Warszawy. Właśnie musiałem kupić od konduktora nowy bilet, choć już jeden miałem. Zamiast odstać swoje w kolejce na dworcu PKP, poprosiłem bowiem o kupienie biletu moją Żonę, ona zaś postanowiła skorzystać z Internetu i zapłacić swoją kartą. Błąd! Wytknął mi go ów konduktor - na bilecie są dane właściciela karty (czyli mojej Żony), a na fotelu w pociągu są moje pośladki. Ta jaskrawa niezgodność powoduje, że mój bilet jest nieważny.
Czy spółka PKP-IC sprzedaje miejsca imienne, jak w samolocie? Nie. W każdej kolejowej kasie będąc zupełnie anonimowym Nikim mogę kupić dowolny bilet na dowolny pociąg i dać go dowolnie wybranej osobie. Czy mając w bazie imię i IP nabywcy biletu wyśle mu imieninowe życzenia? Nie.
Nie jest to też - o dziwo - kolejny wyrafinowany sposób na wyciągnięcie pieniędzy od pasażerów. Z tego co mówił konduktor moja reklamacja zostanie rozpatrzona pozytywnie i dostanę zwrot pieniędzy za jeden bilet (ten internetowy). Zobaczymy.
Konduktor wypisał nowy bilet. "Ja tylko wykonuję polecenia" - stwierdził, co jakoś dziwnie mi się historycznie skojarzyło. Czasem "tylko wykonywanie rozkazów" oznacza wysłanie do gazu paru milionów ludzi. Tu na szczęście skończyło się tylko na wysłaniu mnie i jeszcze kilku współpasażerów do bezsensownej kolejki na Dworzec Centralny w Warszawie. Tam też tylko wykonują rozkazy, więc kobieta w okienku rozpatrzy moją reklamację. Sprzątaczka dworcowa zamiecie błoto po kolejce innych czekających do tego samego okienka w podobnych sprawach. Ktoś podstempluje, ktoś zatwierdzi, ktoś policzy, ktoś wepnie do segregatora. Pasażeroreklamacje wejdą do opasłych sprawozdań razem z tonokilometrami, osobodobami i innymi statystycznymi potworkami.
Ta nikomu niepotrzebna praca będzie trwała, trwała i trwała, przerwana co najwyżej na chwilę kolejnym strajkiem kolejowych związkowców. Wąskie strużki reklamacji w bzdurnych sprawach codziennie zlewają się w wielką rzekę bezsensownej roboty, dającą życie tysiącom ludzi w tysiącach instytucji, które bez tego byłyby zbędne. Kolej (a właściwie jej wszystkie rozpączkowane spółki-matki i spółki-córki). Poczta. Firmy dostarczające gaz i prąd, które mimo nowoczesnego wizerunku są często polakierowaną wersją PRL-u. Urzędy.
Czy to jest naprawdę takie trudne: sprawdzić gdzie na świecie jest najlepsza poczta, najmniejsza biurokracja, najsprawniejsza służba zdrowia i najbardziej przyjazna kolej, a potem po prostu skopiować?
Czy w czasie kolejnej "wizyty studyjnej" prezes PKP nie mógłby, między jednym szampanem a drugim, zapytać swojego szwajcarskiego kolegi: "Słuchaj, Hans, jak ty to stary robisz, że te wasze Bahnen są takie czyste i punktualne? Fersztejen, Hans? Bo my w Polen niśt fersztejen."
Albo czy nie mógłby chociaż zadzwonić do Jona ze Sztokholmu i zapytać, jak szwedzkie koleje radzą sobie ze śnieżycami, bez ogłaszania "ulegnięcia opóźnieniu o 345 minut"? Tym ostatnim szczególnie byłaby zainteresowana moja Żona, podróżująca ostatnio do Poznania.
O tym, że dyrektor Poczty Polskiej zadzwoni z podobnym pytaniem do swojego kumpla Johna z Royal Mail nawet nie marzę.
Na razie jest więc tak, że przez Internet mogę kupić bez problemu bilet do teatru, bilet do kina i w ogóle zapłacić komukolwiek za cokolwiek, chyba że jest to bilet PKP.
Jeśli przez najbliższą godzinę mój pociąg nie "ulegnie opóźnieniu" przez coroczną zimę stulecia, która - cóż za niespodzianka! - przyszła do nas w grudniu, to może jeszcze dziś sprawdzę reklamacyjną procedurę PKP.
Powymyślali jakieś internety. A dalej, w kolejkę stać i morda w kubeł! Postoi na śmierdzącym dworcu przed okienkiem ze sfrustrowaną życiem kasjerką, to inaczej zacznie gadać!