piątek, 24 maja 2013

Wyższa szkoła kolorowania drwali

Znajoma nauczycielka zauważyła ostatnio z przerażeniem, że uczniowie zatracają umiejętność odpowiadania na pytania otwarte. Jeśli są podane cztery odpowiedzi, odrzucenie dystraktorów przychodzi z mniejszym lub większym trudem, ale odpowiedź w końcu pada. Gdy to samo pytanie (choćby najprostsze) pojawia się bez listy gotowców do wyboru - panika w oczach i dramat. Powód? Bardzo prosty: sformatowanie umysłów pod testy.

Czy są temu winni uczniowie? Absolutnie nie. Czy zawinili nauczyciele? Niekoniecznie, bo przecież podstawą oceny szkoły jest właśnie "zdawalność" egzaminów testowych. Na to zwracają uwagę rodzice i kuratorium. Czy winne są władze oświatowe, ustalające podstawy programowe? Tu już nie spieszyłbym się z rozgrzeszaniem. Ale idźmy dalej: przecież arkusze testowe nie są wyłącznie wynikiem radosnej twórczości urzędników z CKE i MEN. Zatem - kto? Od kogo się to szaleństwo zaczęło?

Pewnie do tego nie dojdziemy. Może należałoby szukać winnego wśród pedagogów - teoretyków, powtarzających że "nie należy wymagać znajomości faktów, ale umiejętności posługiwania się nimi"? Hasło bardzo piękne, ale jak tu posługiwać się tabliczką mnożenia bez zapamiętania, ile jest 7x8? A może inwazję testów zawdzięczamy krytykom "przeładowania programów szkolnych"?

Z wyjątkową ostrością pokazuje to dowcip o zadaniach z drwalem. Stara matura: "Drwal ściął drzewo warte 200 złotych. Koszty wyniosły 20%. Ile zarobił drwal?". Nowa matura: "Drwal ściął drzewo warte 200 złotych, koszty wyniosły 40 złotych. Ile zarobił drwal?". Matura w (niedalekiej) przyszłości: "Drwal ściął drzewo i zarobił 160 złotych. Zakreśl kółkiem liczbę 160 i pokoloruj drwala". Dowcip? Powoli przestaje to być dowcipem.

Maj 2013, egzamin gimnazjalny z historii i wiedzy o społeczeństwie - wyłącznie pytania testowe, w dodatku wymagające najczęściej wyboru między odpowiedzią właściwą a absurdalnymi. Matura z historii - na 31 zadań żadne nie wymaga własnej wypowiedzi dłuższej niż cztery linijki. "Podkreśl poprawną odpowiedź", "wybierz jedną odpowiedź (z czterech)", czasem "wpisz odpowiedź" (jednowyrazową).

Szybkim krokiem zmierzamy więc do innego dowcipu, tym razem z czasów PRL, o egzaminie na zomowca: "Jaki kolor ma granatowy radiowóz: a) biały, b) biały czy c) granatowy?"

Oczywiście, sprawdzić test jest łatwo. Łatwiej, niż wyklinane kiedyś rozprawki na "wolny temat". Gdyby sprawę jeszcze bardziej zestandaryzować, niepotrzebni byliby nawet nauczyciele - egzaminatorzy. Jak na egzaminie dla kierowców: siadasz przy komputerze i klikasz: "Co zrobisz gdy widzisz czerwone światło: zatrzymasz się, dodasz gazu, włączysz klakson?" A, B, C, A, B, C. Sęk w tym, że przyszły kierowca po zaliczeniu testu wsiada do samochodu i wykonuje zadania praktyczne. Od maturzysty czy gimnazjalisty nikt tego nie wymaga - właściwie możnaby zintegrować system testowania z drukarką, która od razu wypluwałaby gotowe świadectwo. Najlepiej dla wszystkich z takimi samymi ocenami, bo przecież nikt nie może być wykluczony z systemu edukacji.  Obstawiony zaświadczeniami o wszystkich możliwych "dys-" możesz przejść przez ten system w miarę bezboleśnie. Ale co potem?

Bo najgorsze jest to, że efekty pedagogiki kolorowania drwali nie zostają tylko w szkolnych murach. Niedawno korzystaliśmy z nocnej pomocy lekarskiej dla Córki i przyjmował nas lekarz właśnie z pokolenia "gimnazjum + nowa matura". Zapisał lek, który do tej pory trzykrotnie dawał skutki uboczne, dające się złagodzić prostym środkiem osłonowym. Gdy poprosiliśmy o receptę na ten drugi specyfik, spojrzał na nas zaspanym wzrokiem i wydukał, że "to nie jest standardowa procedura". I nawet trudno mieć do niego pretensje: niestandardowych procedur faktycznie nie ma w testach. 

Co z tym zrobić? Żal mi przyszłego ministra edukacji, ktokolwiek nim będzie. Obecną, chorą oświatę należy zmienić, wątpliwości ma co do tego coraz mniej ludzi. Kłopot w tym, że przekształcić ją z fabryki niedouczonych posiadaczy świadectw w spójny system kształcenia ludzi myślących, łączących erudycję z kreatywnością, będzie bardzo trudno. Zepsuć jest łatwo, naprawić - ciężka sprawa. Czasochłonna. Ale, jak mawiają ludzie sukcesu, "czasem się nie przejmuj, czas i tak upłynie".

Czy znajdzie się "wola polityczna" do takich zmian? Oby, bo już za kilka lat sformatowane umysły będą nas leczyć, projektować nam domy, budować drogi, kształcić nasze dzieci. A wtedy tego już naprawdę nie da się odwrócić.

czwartek, 10 stycznia 2013

Reklama z Leninem? Gryzę się w palce...

Przeglądając prasę znalazłem kilka komentarzy na temat "nieuctwa historycznego", przejawiającego się m.in. reklamą z Leninem. Myślę, że problem jest nieco szerszy, niż tylko edukacja. Zachęcam do lektury mojego tekstu sprzed ponad 5 lat, opublikowanego na stronie Instytutu im. Ronalda Reagana. Gryzę się w palce, żeby nie napisać "a nie mówiłem"...

piątek, 14 grudnia 2012

Lulajże, kasuniu

Z okazji nadchodzących wyprzedaży... tfu... z okazji Dnia Słońca Niezwyciężonego*... znów nie tak. Jakoś mi się zaczęło mylić. Trudno się jednak dziwić, skoro billboard sieci handlowej woła do mnie kolędowym cytatem "Hej prezenty, prezenty”, a skrzynka pęka od reklam ukrytych mało udolnie pod postacią życzeń świątecznych.

Ateiści ślą gorące życzenia z okazji rocznicy urodzin (a wiosną śmierci i zmartwychwstania) kogoś, w kogo nie wierzą. Ponieważ jednak z rzekomego bohatera świąt została tylko nazwa (i to nie we wszystkich językach), jest to dla nich po prostu okazja do imprezy. Czy ją zdobi czerwony krasnal z workiem, czy żółty kurczaczek, to już kwestia estetyczna. Zabawa to zabawa. Chanuka jest w naszej strefie mało popularna, w Ramadanie trudno balować, przynajmniej za dnia... Zabawmy się więc w "Gwiazdkę”, żeby nie używać tego drażniącego słowa "Bóg”.

Chrześcijanie, niestety, nie będą lepsi. Zasiądą do stołu z magiczną liczbą 12 potraw ("jakie potrawy, taki rok", głosi przepowiednia), a niektórzy powróżą sobie z długości wyciągniętego sianka. Namówią też dzieci by śledziły wchodzącego przez komin trolla. Yyy, chciałem powiedzieć świętego Mikołaja. Sieci handlowe mają żniwa, bo w grudniu można troszkę śmielej pooszukiwać klientów manipulując cenami z okazji świąt, dolepiając jako uzasadnienie metkę z choinką. Hej, prezenty, prezenty! Zysk się rodzi! I byle do Wielkanocy, czyli sezonu na zajączki i jajka.

Obchodzić urodziny Jezusa w otoczeniu wróżb? Upamiętniać człowieka wypędzającego batem przekupniów ze świątyni tak jaskrawym zmieszaniem sacrum i profanum? Rocznicę jego śmierci czcić symbolami kultów płodności? To jakby urodziny Gandhiego obchodzić befsztykiem i zawodami bokserskimi, przenosząc je w dodatku na rocznicę urodzin jego zabójcy.

"Komu dużo dano, od tego dużo się będzie żądać", mówi Biblia. "Noblesse oblige”, powtarza podobną prawdę świeckie przysłowie. Moi znajomi ateiści mogą nie przechodzić pod drabiną, zawracać przed czarnym kotem i wróżyć z wosku przelanego przez klucz (ciekawe, co będzie po upowszechnieniu kart magnetycznych). Jak na ludzi odrzucających istnienie świata niematerialnego to trochę dziwne, ale niech im tam. Ale wierzący?

"Wierzący? Świetnie. Ale w co?” – mawiał kiedyś mój znajomy katecheta.

* Małe wyjaśnienie: w IV wieku Kościół zaadaptował to pogańskie święto na rocznicę urodzin Jezusa. W rzeczywistości Jezus nie mógł przyjść na świat w grudniu, ponieważ według Biblii pasterze nocowali wtedy ze stadami na pastwiskach.

środa, 21 listopada 2012

Brunon wieczorową porą


Gdyby Brunon K. nie istniał, rząd musiałby go w końcu wymyślić. A może – wierząc warszawskiej ulicy – może właśnie tak było? Antyrządowy antysemicki terrorysta; przecież dla propagandysty dowolnego światowego rządu to zbyt piękne. W oficjalnych komunikatach brakowało tylko wzmianki, że „polski Breivik” niezdrowo lubi dzieci (ale nie chłopców – o, nie, wręcz przeciwnie).

Ale nie doszukujmy się teorii spiskowych. Może Brunon K. istnieje naprawdę, może naprawdę ma nazwisko na K. i naprawdę wpadł przez donos żony (z domu Morozowny). Biorąc pod uwagę fakt, że ów groźny terrorysta rozsyłał swoje konspiracyjne apele z oficjalnej skrzynki mailowej na państwowej uczelni, próbne wybuchy dokumentował na użytek prokuratury na video, a 50% z jego czteroosobowej Al Kaidy to agenci ABW, wskazywałoby to na robotę gangu Olsena. Byłoby jednak złośliwością wysnuwać stąd prosty wniosek, że tropy znów prowadzą do siedziby premiera.

W dobrej telenoweli postacie muszą się jak najczęściej łączyć. Jeśli bohater ma romans ze swoją asystentką, to w następnym odcinku musi się okazać że jest ona zaginioną siostrą jego żony, a z kolei jej chłopak to syn zięcia... i tak dalej. Jest więc mocno prawdopodobne, że Brunon K. był inspirowany przez Cezarego G., któremu z kolei ten pomysł podsunęła Katarzyna W. Spisek ten, uknuty zdradziecko przeciwko Donaldowi T., wspierała słynna matka z Opola, która nie zapłaciła mandatu, bo kupiła za to broń dla... tak, zgadza się, dla Brunona K. Materiały wybuchowe (już nie wysokoenergetyczne?)  przenosili pod sejm „na mrówkę” uczestnicy Marszu Niepodległości, skąd wzięły się potem obrzydliwe plotki jakoby policja użyła gazu.

Jakby dobrze pokombinować, to Brunon K. mógłby być zamieszany w rozcieranie trotylu po tupolewie nr 2. Gdyby rządowym PR-owcom zabrakło weny, to Janusz P. z kolegami, koleżankami i pozostałymi członkami swojej partii chętnie dostarczy czegoś do palenia.

Chciałoby się powiedzieć: jaki rząd, taki zamach, ale to byłoby mało oryginalne.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Syndrom 2 stycznia

Podobno najwięcej stron internetowych na świecie to pornografia. Prawda to? Nie mam pojęcia... Moja prywatna statystyka (o wiele bardziej ułomna) podpowiada jednak, że najwięcej jest w Internecie motywacji.

Wpisy na Facebooku. Demotywatory. Prezentacje z cytatami na tle pięknych widoków. Hasła wyświetlane na górze ekranu co drugiej strony firmowej. Motywujące maksymy, artykuły i nagrania krążą po sieci chyba równie często, co piersi XXL i pompki do penisa.

Pewnie nie przesyłałeś nikomu dalej reklamy viagry, ale coś motywującego, znalezionego w sieci – na pewno. Forwardujesz otrzymane maile, lajkujesz refleksyjne wpisy na Facebooku, może nawet sam je umieszczasz.

W tym wszyscy jesteśmy podobni do siebie. My – ludzie mający dostęp do nowoczesnych technologii porozumiewania się na odległość.

Pytanie, co robimy z tym dalej.

Dlaczego nazywam to syndromem 2 stycznia? Przecież mamy jeszcze koniec lata...

31 grudnia pijesz szampana i wspominasz mijający rok. Fajnie. 1 stycznia robisz noworoczne postanowienia. Jeszcze fajniej. Gdyby myśli o zmianie życia dało się jakoś zamienić na energię elektryczną, oświetlalibyśmy nasze miasta za darmo pewnie do Wielkanocy. Ileż to żyć ma się zmienić, ile nałogów odejść w przeszłość, ile fajnych biznesów rozpocząć...

Jednak nie zauważyłem, żeby 1 stycznia producenci papierosów, "toksyczni" partnerzy albo szefowie wykorzystujący podwładnych jakoś masowo rzucali się z mostów w obawie przed nadchodzącą zmianą. Dlaczego? Dlatego, że potem przychodzi 2 stycznia, w którym 99% noworocznych postanowień wyparowuje. Ludzie idą do pracy której nienawidzą (i nie po to, by rozpocząć okres wypowiedzenia), kupują kolejną paczkę papierosów które ich rujnują i tak dalej. W dużym skrócie – prowadzą takie samo życie, jak kiedyś.

Jaka jest dobra wiadomość? Ten 1% z nas coś z postanowieniami zrobi. Czy się uda? To inna sprawa, jednym tak – innym nie, ale przynajmniej podejmiemy działanie.

Dziś, dzięki technologii, nowy początek możemy przeżywać codziennie. Codziennie możemy dostać dawkę świeżej inspiracji. Nie musimy iść z pielgrzymką do żadnego guru ani nawet sięgać na półkę po mądrą książkę. Motywacja w wersji dla opornych trafia wprost do naszych oczu na ekranie komputera.

Niestety, syndrom 2 stycznia też można przeżywać codziennie. "Weź się do roboty, jesteś zdolny, zasługujesz na więcej" – yes, yes, yes, lubię to! Klikam, przesyłam, udostępniam! "Jeśli praca nie daje ci satysfakcji, jeśli twoje życie nie wygląda tak, jak byś chciał, to zrób coś z tym" – o tak, świetny pomysł! Koniecznie muszę to polajkować i wysłać znajomym, najlepiej z własnym komentarzem.

"Kto szuka towarzystwa kur, ten nigdy nie poszybuje jak orzeł", "Umiejętność wykonania bierze się z wykonywania", "Szaleństwem jest powtarzać to samo, w nadziei że w końcu przyniesie to inny efekt", "Nie zmienisz nic, póki nie wstaniesz z kanapy" – cóż za odkrywcze myśli! Genialny Einstein, ponadczasowy Cyceron! Umieszczę to na swoim profilu, dołączę do podpisu, może nawet jakiś demotywator skonstruuję...

Mówić, to jedna rzecz. Zastosować – druga. Pisząc o zastosowaniu nie mam na myśli kliknięcia "lubię"...

Z postanowieniami o zmianie życia nie musisz czekać na żaden szczególny dzień. Codziennie trafiają ci się nowe możliwości i codziennie może być nowy początek.

Wyobraź sobie, że mamy 1 stycznia. Doczytałeś mój tekst do tego miejsca i mam nadzieję, że Cię zainspirował. Świetnie.

Co z tym zrobisz?

niedziela, 24 czerwca 2012

Naszej klasie

Dwudziestolecie matury. Nasza klasa była matematyczno-fizyczna, więc nie da się pominąć matematycznego faktu, że od matury do dwudziestolecia czekaliśmy ponad pół życia.

Jasne, młodzieńczość nie jest kwestią metryki, ale przez ten czas świat zauważalnie się zmienił. Gdy zdawaliśmy maturę, nie było komórek, nikt nie miał bloga ani konta na facebooku… Co ja piszę, nie było w Polsce Internetu! Telefon czekał w domu, przypięty kablem do ściany, a do robienia zdjęć służył aparat fotograficzny (z kliszą na 36 zdjęć). Opisując to czuję się, jak archeolog...

Trochę obawiałem się tego spotkania, tyle się zmieniło. Na szczęście nie wszystko. Koleżanki równie atrakcyjne (czy mi się wydaje, czy nawet jeszcze wypiękniały?), to samo poczucie humoru kolegów. Ze zmian: dzieci, żony, mężowie (czasem już ex), firmy, stanowiska, choć bywa, że i cukrzyca. Typowy zestaw startowy wieku średniego.

Nasza Wychowawczyni pamiętała wszystkich, z imionami włącznie, a przecież od czasu naszego ostatniego spotkania szkoła wypuściła - lekko licząc - ponad dwa tysiące absolwentów. To też coś znaczy.

Chodziliśmy do liceum w ciekawych czasach. Dla Chińczyków życie w ciekawych czasach to przekleństwo, ale czy mają rację?

Pierwsza klasa - jeszcze za komuny, choć schyłkowej. Rozpaczliwie nieśmiałe zebranie werbunkowe do ZSMP i przysposobienie obronne z prawdziwym "trepem". "Obywatelu majorze…" - tak musiałem meldować na PO jako ówczesny gospodarz klasy, choć major - cytuję - "wolałby zwrot towarzyszu, ale nie jesteśmy jeszcze członkami partii". A potem...

Mur berliński runął na naszych oczach, a właściwie na naszych lekcjach niemieckiego, bo "Frau Helga" zamiast czytanek o DDR dawała nam najświeższe artykuły z niemieckiej prasy. "Panie profesorze, głosuje pan na Wałęsę czy na Tymińskiego?" - i już lekcja z głowy, bo dyskusja trwa w najlepsze! Na temat zjednoczenia Europy starłem się ze studniówkową partnerką najlepszego kumpla - po 20 latach uważam, że miałem rację (ona pewnie też, choć kto wie?). "W nieszczęściu człowiek swojej wielkości dowodzi, a wielkość się narodów z wielkich ludzi rodzi" (Woronicz) - czy mógłby być lepszy temat pracy maturalnej wieńczącej takie cztery lata? Nawet papiery na uczelnię zawoziłem po nocy nieprzespanej przed telewizorem, bo właśnie obalano rząd Olszewskiego…

I jak tu narzekać na ciekawe czasy?

Nawet w oglądanych filmach było widać ten przeskok. W pierwszej klasie wymienialiśmy się jeszcze wrażeniami na temat "Zmienników", ledwie już draśniętych przez cenzurę, ale odleżanych na półce. Potem od razu "Labirynt" o młodym polskim kapitalizmie, a właściwie o jego pozorach. Nikt nawet nie przewidywał dzisiejszych telenowel o infantylnych trzydziestolatkach, płaskich jak płyta DVD.

Te cztery lata to najlepszy czas mojej formalnej edukacji - zawdzięczam to szkole, ale i - a może przede wszystkim - ludziom, z którymi ten czas spędziłem. Mojej IVa.

Oczywiście nie zezgredziałem na tyle, by opowiadać legendę o klasie prymusów, chlubie "Chrobrego". Dukaliśmy przy tablicy, robiliśmy byki w klasówkach, migaliśmy się od prac domowych. Zrywaliśmy się z lekcji. A jednak wynieśliśmy ze szkoły - modne określenie - "kod kulturowy", który przez wieki odróżniał ludzi myślących od barbarzyńców. To właśnie on pozwala rozumieć myśli ludzi z minionych epok, umożliwia łapanie dyskretnych nawiązań do historii, do literatury, do polityki. To on pozwala wyrabiać własne zdanie zamiast recytować paski z programów informacyjnych. Czasy się zmieniają, technologie się zmieniają, on pozostaje.

Można żyć bez kodu kulturowego. Aby jeść, przeżuwać, wydalać i spać (plus parę innych fizjologicznych czynności) nie trzeba za dużo wiedzieć ani samodzielnie myśleć. Instynkt i ruchy perystaltyczne zrobią to za nas naprawdę sprawnie. Ale czy wystarczą?

Jakie wspomnienia z lat szkolnych przechowają dzisiejsi licealiści? Chronieni od wkuwania faktów, ale i od samodzielnego oceniania i wnioskowania. Sformatowani pod testy. Ze słuchawkami w uszach i kciukami na iPhonie, fejsbukujący z koleżanką siedzącą obok.  Czy poza powierzchownymi kontaktami zbudują i przeżyją także trwałe relacje? Czy odziedziczą kulturowy kod - umysłowe DNA?

Jacy będą po 20 latach od swojej matury?

środa, 20 czerwca 2012

Na podstawie scenariusza

Zaczyna się tak: Air-Force-One rozbija się przy lądowaniu w Phenianie. Wraz z republikańskim prezydentem Duckiem i jego żoną (w tych rolach Tom Hanks i Andie MacDowell) ginie setka kluczowych postaci amerykańskiej sceny politycznej, w tym całe Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Władzę przejmują demokraci: rubaszny, trochę pierdołowaty prezydent Celler (Steve Martin) i rządzący nim z tylnego fotela wiceprezydenta ulubieniec mediów Daniel Stuck (George Clooney). Śledztwo nadzoruje północnokoreański dyktator Kim-Dzong-Won, który generalnie mówi Amerykanom, żeby spadali na bambus, co też ci skwapliwie czynią. Żółtki zabrały teczkę atomową? No i co z tego, przecież wojny im nie wypowiemy, a tak w ogóle to Duck był złym prezydentem.

W Ameryce zaczynają się dziać dziwne rzeczy: samobójstwa popełniają nie tylko liderzy opozycji, ale i charyzmatyczny dowódca Delta Force, generał Pelsky (Gerard Butler), ewentualnie na autostradzie zderzają się z meksykańską ciężarówką na lewych numerach. Poza nawiedzonym pastorem Mushroomem z rasistowskiego Południa (genialny, jak zwykle, Mel Gibson) nikt jednak nie zadaje pytań: wszyscy się cieszą, mamy przecież Olimpiadę w Filadelfii.

Gdyby jakaś hollywoodzka wytwórnia chciała to rzeczywiście zekranizować, zastrzegam sobie prawa do pomysłu obsady, choć pewnie szanse są minimalne. Jestem pewien, że Brad Pitt i Angelina Jolie podołaliby rolom agenta Tomka i posłanki Sawickiej. Jednak czy poza fanami filmów klasy B ktoś uwierzyłby w oś intrygi? Amerykanie może i nie wiedzą, gdzie jest Polska ze swoimi obozami śmierci, ale wsadzić całą wierchuszkę amerykańskiej armii do jednego samolotu? Nie, tu już stanowczo scenarzysta przesadził - marudziliby wychodząc z kina.

A to nie film. To Polska, nie Ameryka. Tam też różne rzeczy się zdarzają - też w dziwnych okolicznościach zginął prezydent, a niektórzy twierdzą, że lądowania na Księżycu w ogóle nie było. Ale od strzałów w Dallas minęło prawie pół wieku, od zamachów na WTC równe 10 lat, a jakoś nadal wolno o to pytać. Co więcej, tam dziennikarze dostają pieniądze właśnie za dobre pytania, a nie za jedynie słuszne odpowiedzi. Nie słyszałem też, by autor strony internetowej wykazującej niemożliwość ataku boeingiem na Pentagon jakoś spektakularnie targnął się na swoje życie.

Parafrazując slogan reklamowy pewnego polskiego filmu - może Amerykanie mają seryjnych zabójców, ale na seryjnych samobójcach znamy się my.

Być może wyjaśnienia są dziecinnie proste. Może postacie z pierwszych stron gazet naprawdę dopadła epidemia depresji (szczególnie w weekendy), może korupcja na szczytach władzy to pojedyncze wypadki, nagłośnione przez żądne sensacji media. Może kolejni eksperci zajmujący się katastrofą smoleńską naprawdę mieli pecha, wpadając na białoruskie tiry lub niezrównoważonych psychicznie synów. Chciałbym w to wierzyć, bo przecież głupio żyć w, cytując klasyka, "dzikim kraju".

Chciałbym. Ale cóż poradzić.