niedziela, 27 marca 2011

Będąc byłym abonentem

Porządkując domowe dokumenty znalazłem list dołączony do ostatniej faktury za telewizję cyfrową (ostatniej, bo kilka miesięcy temu definitywnie zrezygnowaliśmy z tego wynalazku). CYFRA+ "z przykrością przyjęła wiadomość o rezygnacji" więc - uwaga - "pragnąc zachęcić do pozostania w gronie abonentów" proponuje nam "40% rabatu na wybrany pakiet nawet przez 5 miesięcy" oraz dodatkowo 40% rabatu przez 10 miesięcy na kanał filmowy i sportowy.

List bardzo miły, ale mam wrażenie, że powinien być zredagowany nieco inaczej. Tak bardziej szczerze, na przykład coś w tym rodzaju:

"Drogi jeleniu! 
Rąbaliśmy cię dotąd na abonamencie, rocznie na jakieś kilka stów (może nawet tysiaka) i było całkiem miło. Skoro teraz odchodzisz, to pewnie zorientowałeś się że cena jest zawyżona (bo jesteśmy zbyt leniwi, by wymyślić inne powody Twojej rezygnacji). Prawda wyszła na jaw - cóż, nasze ryzyko zawodowe. 
Obniżamy ci więc opłaty prawie o połowę i dorzucamy dodatkowe produkty. Nie martw się: nie jesteśmy instytucją charytatywną, więc i tak nadal nieźle na tym zarobimy. Przyjmij więc naszą ofertę i cofnij swoją rezygnację, tylko nie mów tego tym ciołkom którzy nadal są naszymi klientami. W końcu sam do niedawna byłeś jednym z nich. 
Z poważaniem Twój Operator"

Nie brzmi to lepiej?

środa, 16 marca 2011

Zmierzch styropianowych idoli

(Podejrzewam, że temat tego felietonu - harcerstwo - zainteresuje nielicznych. Jeśli jednak nie jesteś harcerzem, potraktuj ten tekst jako kejs z zakresu zarządzania i edukacji. Trudniejsze terminy oznaczyłem gwiazdką* i wyjaśniłem pod tekstem.)

Harcerstwo to było moje dzieciństwo. Jedno z moich pierwszych - zamglonych - wspomnień kilkulatka to zbiórka rady szczepu* prowadzona przez mojego Tatę, też zapalonego harcerza. Pod wpływem tej organizacji upłynęło całe moje dorastanie, studia, wreszcie pierwsza praca zawodowa (zakończona przeze mnie trzaśnięciem drzwiami, o czym dalej). Ludzie którzy wywarli na mnie największy edukacyjny wpływ to w znacznej mierze instruktorzy harcerscy.

Po co ten wstęp?

"Twarde zasady rynkowe nie były dla nas łaskawe" - piszą we wspólnym liście Przewodniczący i Naczelniczka ZHP, informując o nałożeniu na wszystkich pełnoletnich instruktorów* tej organizacji jednorazowej dodatkowej składki, 80 złotych od osoby, na pokrycie kilkunastoletnich długów ZHP. Fora internetowe huczą, obciążeni składką instruktorzy protestują. Składka i dług to jednak wewnętrzne sprawy tego stowarzyszenia i nie o nich chcę tu napisać. Gorzej, gdy czytam komentarze w mediach. "Harcerze toną". "Ostatnia zbiórka harcerzy". "Czy harcerstwo upadnie?"

Nawet jeśli podzielić te sensacyjne tytuły przez 10, to coś się dzieje. Coś się na naszych oczach kończy, i to wcale nie z powodów finansowych.

Czy harcerstwo upadnie, jak piszą szukający sensacji dziennikarze? Nie. Po pierwsze harcerstwo to nie tylko ZHP, po drugie ZHP to nie tylko centrala. Organizacja w ciągu 12 lat zmniejszyła się o 75% - z tego co zostało, część to całkiem przyzwoite drużyny i szczepy. Upadnie co najwyżej byt prawny, stowarzyszenie które - znów cytując list jego władz - "nie było przygotowane na rynkową rzeczywistość".

Fakt, my Polacy - jak to zwykle - pomajstrowaliśmy przy genialnym wynalazku Baden-Powella*, tworząc z radosnego skautingu trochę mniej radosne harcerstwo. Fakt, harcerstwo (nie tylko ZHP) było nieprzygotowane nie tylko na rynkową rzeczywistość, ale w ogóle na zmiany cywilizacyjne. Fakt, nadal zostaje świetna metodycznie, choć malutka i przeznaczona tylko dla katolików organizacja "Zawisza FSE". Zostaje też ZHR, który kilka lat temu wreszcie zaczął budować swój wizerunek nie na negacji "tego czerwonego zethapu", ale na swoich własnych wartościach. Ale i tak szkoda.

Już widzę te apele: "ratujcie harcerstwo, to dobro narodowe". Naród już od dawna harcerstwo miał gdzieś, na własne życzenie tego ostatniego. Wizja Małego Powstańca co to z butelką benzyny atakował niemieckie czołgi jest może wzruszająca, ale trudno nią utrzymać entuzjazm narodu przez ponad pół wieku. Obozy harcerskie też przestały być atrakcyjną propozycją - i dla młodzieży (skoro wygodniej jest zjadać chipsy przy komputerze), i dla rodziców (ani nie są aż tak tanie, ani nie uczą samodzielności - z HACCP-em  zamiast kuchni polowej i toi-toiem zamiast latryny).

Gdy zaczynałem swój krótki epizod pracy w Głównej Kwaterze ZHP*, akurat w Polsce zaczynał rządzić AWS, który zakręcił kurki z państwowymi dotacjami dla ZHP. Nie było takiej obelgi, jakiej nie rzuciliby prominentni funkcjonariusze mojej organizacji na ówczesny rząd (choć jednocześnie umizgiwali się do nowych ministrów do granic obrzydzenia). Nagle okazało się, że największa "pozarządowa" organizacja w kraju nie może istnieć bez rządowych pieniędzy.

Czy te pieniądze docierały do drużyny harcerskiej w Augustowie albo czy ułatwiały organizację zbiórek zuchów w Lęborku? Spuśćmy zasłonę miłosierdzia, jak napisał Mark Twain, na to co się z nimi działo. Ani nie interesuje to czytelników tego felietonu, w większości nieharcerzy, ani nie ma w tej chwili znaczenia.

Ważniejsze jest to, co może być kejsem do podręczników zarządzania dla sektora NGO. A kejs jest boleśnie prosty: centrala oderwała się od tego, co było istotą działalności statutowej (a co działo się na tzw. dole, w drużynach) i całkowicie pogubiła się ideowo.

Liderzy ZHP przeoczyli moment, w którym organizacja przestała być masową organizacją dzieci i młodzieży PRL, przyjmującą w Sali Kongresowej 3-milionowego członka. Przeoczyli moment, w którym harcerstwo przestało być jedyną propozycją dla młodego człowieka. Zaczęli dryfować - od Wysp Złudzeń-Że-Da-Się-Utrzymać-Stare aż do Archipelagu Unowocześnimy-Się-Na-Gwałt-To-Nam-Uwierzą. ZHP niemal na każdym swoim zjeździe po 1989 roku majstrował przy części ideowej swojego statutu.

Pogubili się harcerze na górze. "Będziemy apolityczni" - ale jednocześnie będziemy nadskakiwać każdej kolejnej władzy i każdej aktualnie modnej ideologii (oczywiście pod pozorem "propaństwowości"). "Będziemy otwarci dla wszystkich" ("nie jak ten wstrętny ZHR") - ale zabiegając o szczególną przychylność Kościoła Katolickiego, daleko poza granice hipokryzji. Tu muszę się ugryźć w palce, by nie napisać więcej, bo w czasie epizodu na harcerskiej górze sprawy religijne miałem w swoim zakresie obowiązków. I to one - między innymi - zdecydowały o mojej rezygnacji z funkcji. Pewnych rzeczy znosić się długo nie da.

Pogubili się też harcerze na dole. Z internetowej listy dyskusyjnej ZHP odszedłem mniej-więcej między wątkiem o obozie harcerskim w stylu astrologicznym (tarot, te sprawy), a wątkiem o tym, że instruktor-homoseksualista to nic złego. No nie dałem rady. "Gdy nie wiesz dokąd chcesz dojść, obojętne którą drogą pójdziesz" - usłyszała Alicja w Krainie Czarów. To hasło powinno wisieć na stronach internetowych ZHP zamiast kompletnie nieprawdziwego sloganu "Tradycyjne wartości, nowoczesny program".

Za młody pewnie jestem, by mówić "a nie mówiłem", ale to aż się ciśnie na usta. Gdy 12 lat temu działałem w ZHP (wówczas czterystutysięcznym), żartowałem że oficjalny program władz tej organizacji nosi tytuł "ZHP 100.000". Dziś ZHP ma - podobno - 120 tysięcy członków. Jak na organizację elitarną - wciąż za dużo. Jak na masową, cóż... Szybko poszło, nie? Szybciej niż myślałem.

Nie, to nie żadna Schadenfreude z mojej strony. Harcerstwo to moje dzieciństwo, dorastanie i początek dorosłości, harcerstwu mój Tata poświęcił swoje życie. Jest mi po ludzku przykro, kiedy na moich oczach duża część tego ruchu traci resztki swojego społecznego zaufania. I czuję po ludzku wściekłość na tych, którzy do tego doprowadzili.

W zeszłym roku ZHP też miał pierwsze strony gazet, przy okazji obchodów stulecia harcerstwa. W Krakowie uroczyście odsłonięto pomnik twórcy polskiego skautingu, Andrzeja Małkowskiego. Trzeba go było zaraz schować do bramy, bo oprócz tego że był brzydki jak noc, to okazał się pomalowaną kupą styropianu...

Znikają styropianowi idole udający spiż. Co zamiast nich?

***
Bardzo uproszczone wyjaśnienia dla nieharcerzy:

Skauting - ruch założony w początkach XX wieku przez brytyjskiego generała Roberta Baden-Powella mający na celu wychowanie samodzielnego i honorowego człowieka przez zajęcia na świeżym powietrzu, współpracę w małych grupach i współzawodnictwo.
Harcerstwo - polska wersja skautingu (silniejsze są w niej wątki patriotyczne i paramilitarne).
Szczep - kilka drużyn harcerskich (drużyna z kolei to około 15-20 osób, kiedyś 20-30).
Instruktor - wychowawca-wolontariusz w organizacji harcerskiej (od 16 roku życia wzwyż).
Główna Kwatera ZHP - centrala organizacji, kierowana przez Naczelnika (obecnie Naczelniczkę).

poniedziałek, 7 marca 2011

Kłamstwo nasze powszednie

"Przesyłkę odebrałem" - podpisujesz na poczcie zawsze, gdy przychodzisz z awizo. Odebrałem? Przecież standardem jest szukanie paczki dopiero wtedy, gdy adresat ją pokwituje, a więc gdy potwierdzi nieprawdę. O odwrotną kolejność upomina się może promil promila, znienawidzony z tego powodu przez panie w okienkach i przez pozostałych klientów poczty.

"Zapoznałem się z regulaminem" - taaa, już w to wierzę, że podpisując te słowa rzeczywiście poświęcasz choćby minutę na przeczytanie tzw. drobnego druczku. Żeby daleko nie szukać: w swoim komputerze masz co najmniej kilka programów, przy instalacji których potwierdziłeś przeczytanie umowy licencyjnej, i to po angielsku. A gdyby tak któregoś dnia dowcipny programista dopisał, między standardowymi postanowieniami, zobowiązanie do oddania przez Ciebie nerki? Zauważyłbyś to? Przewijasz teksty takich regulaminów choćby dla świętego spokoju, czy od razu zaznaczasz "zgadzam się"?

"Zostałem/am pouczona o treści artykułu... paragraf..." - formularz o takiej treści podsunął mojej Żonie do podpisu kontrolujący ją policjant, gdy odmówiła przyjęcia mandatu.
- Ale czego dotyczy ten przepis? - zapytała czujnie Żona.
- Eee, nie wiem... To już pani w sądzie powiedzą.
- Ale to pan mnie ma pouczyć. Ja nie jestem prawnikiem.
- Ja też nie. W sądzie pani powiedzą.

I co? Jestem gotów założyć się, że 99% zatrzymanych kierowców podpisuje to "pouczenie" bez pytania. To że policjant nie zna treści przepisu, to oczywiście skandal (jego amerykański kolega ma zawsze przy sobie ściągę ze słynnym "Masz prawo milczeć..."). Ale co powiedzieć o tych, którzy podpisują nieprawdę na jego polecenie? Przecież za odmowę podpisu (i to takiego) nie zakują Cię w kajdanki ani nie spałują! Przynajmniej nie spotkało to mojej Żony.

Kłamiemy więc nawet wtedy, gdy przynosi nam to szkodę. A co wtedy, gdy kłamstwo daje konkretne, wymierne zyski?

Legenda głosi, że ktoś podobno zawarł umowę z bankiem lub towarzystwem ubezpieczeniowym tylko na podstawie dokumentów zażądanych przy pierwszej rozmowie z agentem, i że nie trzeba było niczego uzupełniać. Miało wystarczyć oświadczenie o stanie zdrowia? Cóż, "w trakcie procedury okazało się", że potrzeba jeszcze wyników badań za ostatnie trzy lata i karty szpitalnej sprzed lat dziesięciu. Uwierzyłeś, że bank zaufa Twojemu oświadczeniu o dochodach, jak obiecywał w reklamie? Naiwny głupcze, rezerwuj już sobie dzień na wyjazd do skarbowego po plik zaświadczeń, ewentualnie do księgowości po wydruki. "No właśnie się okazało, że w tym wypadku...".

Mechanizm jest perfidnie prosty. Podręcznikowa, cialdinowska technika "niskiej piłki": jeśli zaangażowałeś się łapiąc pierwszą atrakcyjną ofertę, to tak łatwo nie zrezygnujesz. To, że w ten sposób buduje się Twoją nielojalność już przy pierwszym kontakcie, marketerzy mają gdzieś. W razie czego będzie się z tym bujał dział utrzymania klienta.

Od banku wolisz loterię? Proszę, "Milion do wygrania!". Zacznijmy od tego, że nie cały milion, bo pomniejszony o podatek od wygranej, o czym reklama milczy. "Wyślij SMS a dostaniesz nagrodę" - ta praktyka jest akurat wyraźnie zakazana ustawą, ale co z tego? "Do wygrania 100.000!!!" - wrzeszczy z reklamy wyróżniona liczba, choć w tym akurat wypadku sto tysięcy to suma nagród, z których największa wynosi 100 złotych, i to pod dodatkowymi warunkami.

Sprawa robi się poważniejsza, gdy chcesz uzbierane pieniądze zainwestować. To, co dzieje się w branży budowlanej, to już prawdziwa granda. Dom z krzywymi ścianami i dziurami w posadzce bywa uznawany za zgodny ze sztuką, dopóki wkurzony klient po latach czekania w sądach i po tysiącach wydanych na rzeczoznawców nie udowodni, że jest inaczej. Trzeba było aż wyroku Sądu Najwyższego, by "protokoły odbioru" podpisywane na kolanie w dniu zakończenia budowy nie były traktowane jak cyrograf uniemożliwiający dochodzenie roszczeń od fuszerów.

Na drobnych kłamstewkach (lub "swobodnym podawaniu prawdy") jest zbudowany nie tylko biznes. "I nie opuszczę cię aż do śmierci"? Pięknie to brzmi, ale statystyka jest nieubłagana. Co roku w Polsce orzeka się 65 tysięcy rozwodów - to aż jedna czwarta liczby zawartych w tym czasie małżeństw. Twoje szanse na rozwód drastycznie rosną, jeśli Twoje małżeństwo nie ma jeszcze czterech lat. Z kolei po 13 rocznicy ślubu możesz uważać się za szczęściarza, bo tyle lat średnio trwają małżeństwa rozwiedzione. "Do śmierci" to przesada taka sama jak "do ostatniej kropli krwi" z wojskowych przysiąg: żołnierz ma krwi w żyłach jeszcze całkiem sporo, gdy kończy się jego udział w bitwie. Oba zwroty są jednak tak wzruszające, że nikt nie odważy się ich tknąć.

Przyrzeczenia abstynenckie składane "na komendę" przez dzieci przystępujące do katolickiej Pierwszej Komunii to już grubsza sprawa. Każdy wie, że to pic. Statystycznie do "osiemnastki" wytrwa bez jakiegokolwiek alkoholu (wliczając piwo) tylko jedno dziecko na dwadzieścioro. Każdy wie, że dzieci powtarzające antyalkoholową formułkę nie są jej nawet do końca świadome, przejęte uroczystością i prezentami. Kto w tym wypadku odpowiada za bluźnierstwo, "branie imienia Pana Boga twego nadaremno"? Dziewięcioletni dzieciak? Nadgorliwy ksiądz? Nieasertywni rodzice? Co jest gorsze: to, że "komunista" o obietnicy zapomni, zagubi ją wśród innych pobożnych formułek wyrecytowanych tego dnia, czy że - przeciwnie - zapamięta, a potem słowa nie dotrzyma?

Czy potem można się dziwić, że na podobnej bujdzie (czasem uroczystych zaklęciach, a czasem zwykłym oszustwie) opiera się także polityka i rządzenie Twoim krajem?

Miały być mieszkania dla młodych małżeństw (prawdziwe jak dyplom magisterski autora tej obietnicy). Miało być rozliczenie aferzystów, poległe niebawem w starciu z parlamentarną arytmetyką. Każdy minister proponujący podwyżkę podatków miał być przez pewnego premiera "osobiście wyrzucony z rządu" - tego samego rządu, który potem postanowił podatki podwyższyć, zarzekając się do ostatniej chwili, że to tylko plotka. Pomniejsze kłamstewka już nawet umykają uwadze; przyzwyczailiśmy się do nich, jak do dziur w drodze i smrodu w pociągach.

Uważaj na to znieczulenie. Jeśli prawda wyzwala, to co z Tobą robi wszechobecne oszustwo?

środa, 2 marca 2011

Było licencjatów wielu

"Maturę - haaa... - nie każdy musi mieć..." - mawiała z charakterystycznym sapnięciem profesor Szczepańska, matematyczka z mojego liceum. I chociaż sam matematycznym orłem nie jestem, wypada mi się z panią profesor zgodzić.

Niestety, od mojej matury świat poszedł do przodu, "postęp postępuje", i teraz nie tylko maturę, ale i dyplom każdy musi mieć. Choćby był to bezwartościowy świstek, dumnie figuruje w niemal każdym CV.

Ma to jednak swoje konsekwencje.

Media zachłysnęły się niedawno wynikami badań przeprowadzonych wspólnie przez Bibliotekę Narodową i OBOP. Otóż okazało się, że 56% Polaków nie czyta książek - a do "książek", co ważne, zaliczono w tym badaniu albumy i poradniki kucharskie. Co więcej, Polacy nie czytają nawet stron internetowych wymagających więcej niż dwóch kliknięć (czyli mój blog jeszcze się nie łapie). Zaledwie 12% badanych przeczytało w ubiegłym roku więcej, niż 6 książek.

Szczególne zaniepokojenie badaczy wzbudził jednak fakt, że książek nie czyta aż co piąty Polak z wyższym wykształceniem, w tym pełniący funkcje kierownicze.

Dziwi to kogoś? Mnie to nie dziwi. Zanim wyobrazisz sobie nieczytających profesorów i wtórnie niepiśmiennych dyrektorów przedsiębiorstw, zastanów się, kto to taki ten "wyżej wykształcony" i "kierownik". Dla statystyka kierownikiem jest "menedżer do spraw kluczowych klientów", ale jego kolega "handlowiec", mimo identycznego zakresu obowiązków - już nie. Dla statystyka nie ma różnicy między magistrem filozofii po Uniwersytecie Warszawskim, a licencjatem kosmetologii z Wyższej Szkoły Zawodowej w Czarnej Dziurze, powiat hrubieszowski.*

Nie wartościuję: licencjat kosmetologii ma (poza idiotycznym tytułem) twardy, porządny zawód, a "mgr" - o ile nie zostanie na uczelni kształcić kolejnych bezrobotnych - może sprzedawać frytki w budce przed czarnodziurską Alma Mater. Faktem jest jednak, że studia filozoficzne rozwiną czytelnicze potrzeby bardziej, niż - by zostawić już w spokoju tę nieszczęsną kosmetologię - licencjat z marketingu i zarządzania.

Rozwiną, bo sam nawyk czytania bierze się z domu i albo się go ma, albo nie. Moja babcia, świetna krawcowa, czytała całe życie - w przeciwieństwie do znanych mi doktorów renomowanej uczelni. Dyplom nie ma tu nic do rzeczy, zwłaszcza w kraju z inflacją dyplomów.

I tu jest pies pogrzebany: biadanie nad miernym czytelnictwem i ogólnie erudycją osób z dyplomem jest hipokryzją, jeśli wcześniej pozwalało się (i pozwala nadal) na rozdawanie dyplomów na lewo i prawo.

To jakby przymknąć oko na fabryczny brak hamulców w samochodach - ba, ustawowo zezwolić na taką oszczędność i uznać ją za normę - a potem dziwić się, że wzrosła liczba wypadków.

Można się oczywiście śmiać z sondażu opublikowanego kiedyś w "Newsweeku", według którego tylko 66% Polaków wie, że Ziemia nie jest centrum wszechświata (a 11% nie jest pewnych). Można się pośmiać z ulicznych sond, według których w 1991 roku w Niemczech upadła Trzecia Rzesza. Ale co tam sondy: mój znajomy teolog dowiedział się niedawno od egzaminowanej studentki pedagogiki, że Księga Wyjścia opisuje wyprowadzenie chrześcijan z Egiptu przez Jezusa... Kopiowanie prac zaliczeniowych - już nie od mądrzejszego kolegi, ale z Wikipedii - staje się powoli normą, o ile już nią nie jest.

Takie "kwiatki" nie są jednak przejawem nieuctwa tej czy innej osoby, ale świadczą o szerszym zjawisku. Właśnie o inflacji wykształcenia. Kiedyś panienka od Księgi Wyjścia nie pomyślałaby nawet o pójściu na studia, tylko zdobyła nieprzekraczający jej możliwości zawód lub została bogato wydana za mąż. Tłumy dziewiętnastolatków nie szturmowałyby dziekanatów "marketingu i zarządzania", gdyby ktoś im nie wmówił, że wtedy będą bardziej wartościowymi ludźmi.

(Przy okazji polecam artykuł mojego kolegi, profesora Adama Wielomskiego; znajdziesz go klikając w TEN LINK. Baaardzo ciekawe obserwacje, w dodatku pochodzące od praktyka.)

Wmówiono więc tysiącom młodych ludzi opuszczających szkoły średnie, że nie tylko "maturę - haaa... - każdy musi mieć", ale że dodatkowo każdy musi mieć jeszcze dyplom wyższej uczelni. Był popyt, pojawiła się więc podaż. W każdym mieście pojawiła się więc "wyższa szkoła zawodowa" lub choćby "koledż". Dawne "wyższe szkoły pedagogiczne" to dziś "akademie", a dawne "akademie" to "uniwersytety przymiotnikowe". Zastanawiałem się nawet, czy - konsekwentnie - dyplomy starych uniwersytetów nie zostaną awansowane na "Nagrody Nobla", ale tu zdaje się jakieś prawa mają Szwedzi.

Kiedyś młodzież opuszczała rodzinne pielesze, by zdobywać mądrość i obycie w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu czy Warszawie. Kto nie miał szczęścia urodzić się w jednym z takich miast, zarazem uczył się samodzielnego życia na stancji lub w akademiku. Dziś dyplom magistra można zdobyć w takich bogato wyposażonych w biblioteki, teatry i pozostałe kulturalne zaplecze tradycyjnych ośrodkach akademickich jak Wołomin, Ryki czy Józefów. Nie mam nic do tych miejscowości, jednak pięć lat studiów to chyba jednak coś więcej niż słuchanie wykładów i wkuwanie podręczników. Ostatecznie to można robić także on-line.

Można więc mieć dyplom, ale nie mieć nawyku czytania. Pal jednak sześć czytanie. A kojarzenie faktów, znajdowanie analogii, posiadanie własnych (!) poglądów i umiejętność ich uzasadnienia? Można należeć statystycznie do inteligentów, ale nie mieć inteligencji: "zdolności do postrzegania, analizy i optymalnej adaptacji do zmian otoczenia". Można mieć dwa fakultety, ale nie umieć się zachować w grupie. Można mieć formalnie wyższe wykształcenie i nie mieć podstawowych umiejętności społecznych.

Za kilkanaście lat - o ile ten świat jeszcze tyle potrwa - właśnie takich będziemy mieli wykładowców, szefów, urzędników i polityków. Już zaczynamy takich mieć - ale wciąż jeszcze możemy się temu dziwić. Dziś możemy się śmiać z gaf prezydenta, z bełkotu w urzędniczych pismach, z nowomowy w kazaniach. Za 10-15-20 lat może się okazać, że już nie ma się kto śmiać razem z nami, bo nikt nie czyta niczego, co jest dłuższe od wpisu na Twitterze.

Nic to, że nie czyta: gorzej, że nie rozumie, bo nie myśli samodzielnie. 

Ten felieton miał 878 wyrazów, czyli więcej, niż opis koncertu Jankiela z "Pana Tadeusza". Przeczytałeś? Gratuluję!


*Skoro jesteśmy przy licencjacie: w Citibanku (w którym chyba wszyscy pracownicy mają jakiś dyplom) wyższe wykształcenie klienta wpisuje się do jego danych jako "magistrat"...