środa, 24 listopada 2010

Pięcioletnie pierwszaki, trzydziestoletnie nastolatki.

Anecie, Renacie, Jurkowi i Przemkowi dziękuję za inspirację.

Niedawno miałem przyjemność przysłuchiwać się ciekawej dyskusji dwóch zaprzyjaźnionych małżeństw na temat obniżonego wieku szkolnego. Przyjemność, bo mimo różnicy zdań (obie pary mają dzieci w wieku prawie szkolnym) rozmowa była niezwykle kulturalna.

Szkoła dla pięciolatków: zwiększanie szans czy odbieranie dzieciństwa?

Z jednej strony - trafia do mnie argument, że dzieciństwo jest teraz i tak niesamowicie długie. Kiedyś chłopak w wieku 14 lat był już mocno przyuczony do zawodu ojca, a szesnastolatce szukano męża. Dziś czternaście lat to dopiero półmetek edukacji. Zresztą, nie musimy wcale sięgać do odległej historii, w której królowa Jadwiga wyszła za mąż jako trzynastolatka (i to mająca za sobą dwa lata rządzenia krajem).

Moja Mama (czasy znacznie nam bliższe) mając siedemnaście lat zdała maturę i poszła do pracy w zdobytym właśnie zawodzie. Ja - podobnie jak Ty - zdawałem maturę w wieku lat dziewiętnastu, ale zamiast do pracy poszedłem na studia (bo zawodu jeszcze nie miałem, jak każdy absolwent LO). Automatycznie przedłużało to moje dzieciństwo o kolejne kilka lat. Dziś, jeśli rodzice żyją i nie mają nic przeciwko, dzieciństwo może trwać i do czterdziestki. 

Ale nie mówmy tylko o pójściu do pracy i osobnej lodówce.

Dorośli (metrykalnie) ludzie mają dziś dylematy żywcem wzięte z okresu dojrzewania. Jeden po drugim powstają filmy o infantylnych trzydziestoparolatkach, które nie wiedzą, co chcą w życiu robić. Trzydziestoletnie nastolatki chlipią na "Jedz, módl się i kochaj" marząc o księciu porywającym je z ich open-space’u. Ludzie w wieku dawniej określanym z szacunkiem jako "średni", dziś odnajdują w Internecie swoje szkolne miłości, a potem z dnia na dzień porzucają rodzinę. Zupełnie jak kiedyś, kiedy z dnia na dzień wymieniali Magdę na Ankę, bo ta druga chętniej pożyczała zeszyty z matmy.

Czy w takim razie dojrzewanie jest dziś wolniejsze? Nic z tych rzeczy. Dojrzewanie ciała i psychiki po prostu dramatycznie się rozeszło.

Niejedna czternastolatka ubiera się i wygląda (nie mówiąc o doświadczeniach) poważniej, niż studentka. Budzi to popłoch wśród panów mających, owszem, ochotę na "młodszy model", ale nie na wyrok za pedofilię. Maturzystki wyglądają starzej, niż ich nauczycielki. Nieprzeżyte dzieciństwo drzemie, zaduszone warstwą makijażu, ale obudzi się, spokojna głowa, za kilkanaście lat. Razem z lekturą "Dzienników Bridget Jones" obłożonych w papier w Kubusiem Puchatkiem.

Jako początkujący nastolatek chodziłem do szkoły muzycznej. Co pół roku odbywał się egzamin decydujący o pozostaniu w szkole, bez możliwości poprawki. Rozumiesz? Grasz przed komisją kilkuminutowy utwór, który stanowi o Twoim być albo nie być. Bez odwołań, powtórnego zliczania punktów, podciągania oceny w następnej sesji. Na korytarzu nie czeka psycholog gotów utulić spłakanego ośmio- czy nawet dwunastolatka, który właśnie na zawsze zakończył swoją muzyczną karierę, bo zbyt często nie trafiał w klawisze.

Porównaj to z nową maturą, którą możesz powtarzać co pół roku ad mortem defecatam, bo na psychologii w Krakowie potrzebna Ci jest średnia o pół punktu wyższa niż na zarządzaniu i marketingu w Warszawie, a właśnie chcesz się przenieść... 

Gdzie więc to mityczne dzieciństwo? Gdzie te lata szczęśliwe, które trzeba chronić przed pomysłami urzędników z Alei Szucha?

Z drugiej strony, szkoła wcale nie jest miejscem dobrym dla dzieci. Jeśli wziąć pod uwagę to, z czym moje dziecko może się zetknąć w szkole, to chyba już wolałbym je zabierać do nocnego klubu. Tam przynajmniej bezpieczeństwa pilnuje ochroniarz, a nie sfrustrowany niedouk barykadujący się w czasie przerwy w pokoju nauczycielskim. Narkotyków i seksu w toaletach tyle samo, ale przemocy mniej. No i nikt nie zakłada barmanowi kosza od śmieci na głowę.

Tak, zdecydowanie szkoła powinna być dozwolona od 18 roku życia.

Mojej podstawówki serdecznie nienawidziłem. Gdyby nie harcerstwo, uważałbym ją za czas stracony. Do dziś pamiętam smród przepoconego korytarza i zasikanych toalet, popisane ławki lepiące się od gum do żucia, kilogramy podręczników noszonych z jednej nudnej lekcji na drugą.

Ale nawet nie to było najgorsze. W szkole nauczyłem się, że słabszy przegrywa i że niesprawiedliwość bierze górę. WF i tzw. "prace społeczne" wyrobiły we mnie odrazę do fizycznego wysiłku. Do dziś nie umiem się uczyć, bo przez pierwsze lata nie miałem takiej potrzeby. W myśl egalitarnego przesądu dzieci płynnie czytające uczą się bowiem razem z tymi, które kiepsko rozróżniają litery. Tabliczki mnożenia nauczył mnie mój Tata, a wiedzę o świecie czerpałem z połykanych książek, w tym z mojej ulubionej lektury - zaczytanej na strzępy encyklopedii. W mojej edukacji podstawówka jest czarną dziurą.

Na szczęście trafiłem potem do dobrego liceum, szkoły z tradycjami, z nauczycielami zasługującymi na szacunek i z przyjazną atmosferą. Jednak tych pierwszych ośmiu lat nikt mi nie zwróci.

A może taka brutalna szkoła życia jest potrzebna?

Może w tym świecie (który, jak mówi Biblia, "cały podlega mocy Niegodziwca") po prostu trzeba pokazać dzieciom, jak jest naprawdę? Może przemoc, niesprawiedliwość i przebywanie w nieestetycznym otoczeniu to lepszy trening przed wejściem w dorosłość, niż rozwiązywanie równań i wkuwanie "Litwo, ojczyzno moja"?

Może potrzebne jest takie drastyczne rozstanie z bajkami, w których dobro wygrywa, a cnota jest nagrodzona?

Nic to, mamy jeszcze chwilę czasu na wybór szkoły dla naszego dziecka. Jeśli, oczywiście, urzędnicy z Ministerstwa Etatów Nauczycielskich nie wymyślą kolejnej reformy, ratującej tysiące "mianowanych" i "dyplomowanych" (i jakich tam jeszcze mają) przed skutkami demograficznego niżu.

Bo przecież zdajesz sobie sprawę, że tu wcale nie chodzi o dobro dzieci?

2 komentarze:

  1. Ja nadal uważam, że dobra szkoła od najmłodszych lat jest możliwa. Tylko jak sam Wiesz, nauczyciel pasjonat zderza się bardzo często z rzeczywistością, co najmniej straszną.

    Bo z jednej strony skutki demograficznego niżu, a z drugiej strony negatywna selekcja do zawodu. Bo w istocie trudno jest pozostać wysoko wykwalifikowanym pasjonatem zarabiając na pełny etat 1500zł netto. Trudno się z tego rozwijać nie prowadząc innej działalności.

    Ja się zastanawiam jakiej innowacji społecznej trzeba, żeby nauczyciele byli współwłaścicielami szkoły. Żeby mogli uzależnić od niej swoją przyszłość. Żeby wreszcie dostawali pensje odpowiednie do wyników i poziomu kompetencji.

    Jak zrobić szkołę S.A. albo spółdzielnię społeczną "Szkoła", w której członkowie czuliby się odpowiedzialni za to co robią.
    Przyglądałem się dwóm szkołom społecznym, i tam też to nie zdaje egzaminu. Możliwości ingerencji nauczyciela, w sprawy Wielkich Dyrektorów są są ŻADNE! Choć oczywiście deklaratywnie jest inaczej...

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Jurku,
    Mój Maciek został uczniem szkolnej zerówki przy irlandzkiej szkole podstawowej niemal na 6-te urodziny. I był najstarszy w klasie, bo bo była młodsza zerówka, do której przyjmowane są dzieci po 4-tych urodzinach. Z jednej strony, jako absolwent dobrych przedszkoli, trochę się nudził, ale z drugiej wdrożył się bez problemu w szkolny rytm i 30-osobową klasę.
    Uważam, że bez względu na kraj, 4-latek powinien mieć szansę na funkcjonowanie w grupie, poza domem, w przedszkolu z jakąś ofertą edukacyjną (nie musi być montessori, ważne, żeby miało ręce i nogi). I każde starsze dziecko też.
    Jeśli w Polsce nie można wymusić dostępu do przedszkola dla każdego malucha, a jest parcie na zwiększenie oferty szkolnej, z jakiegokolwiek powodu, to dlaczego tego nie wykorzystać?
    Moje dziecko, Twoje dziecko nie potrzebują rozwiązania systemowego, bo mają wsparcie rodziców. Ale ileś dzieci spędza całe dnie przed telewizorem i czas w szkole/szkolnej zerówce nie może być bardziej stracony.

    Pozdrawiam
    Anita

    OdpowiedzUsuń