poniedziałek, 12 grudnia 2011

Czy PRL miał atesty?

13 grudnia przypada doroczny medialny festiwal generała Jaruzelskiego. W tym roku okazja jest podwójna, bo i rocznica okrągła, i generał wydał nową książkę. Znajomy napisał na Facebooku, że wobec sondaży wskazujących na 50% poparcia dla stanu wojennego szuka w swojej  czteroosobowej rodzinie tych statystycznych dwóch głosów "za"…

Wojciecha Jaruzelskiego widziałem na żywo tylko dwa razy. Za drugim razem było to w szpitalu (tym samym, w którym teraz dożywa on swoich dni). Przechodziłem badania przed operacją, gdy nagle wyproszono mnie z gabinetu, aby zbadać przybyłego właśnie generała. Cóż - szarża to szarża, a ja nie jestem nawet rezerwistą. Minęliśmy się w drzwiach.

Ciekawszym przeżyciem był dla mnie jednak ten pierwszy raz, w dzieciństwie. Lata 80., krótko po stanie wojennym. Szedłem warszawskim Nowym Światem, gdy nadjechał mrugając "kogutem" radiowóz z dwoma milicjantami, a za nim polonez na wojskowych numerach. Szyba nie była przyciemniona - przynajmniej nie na tyle, bym nie rozpoznał charakterystycznego munduru, wyprostowanego tułowia i twarzy za ciemnymi okularami.

I już, cały konwój. Żadnych czołgów, blokady połowy miasta, snajperów na dachach. Żaden gazik z komandosami nie strzegł "znienawidzonego przez naród siepacza". Gdy dziś widzę na Nowym Świecie długą i hałaśliwą kawalkadę prezydencką - co tam prezydencką, wystarczy premier albo jakiś zagraniczny gość - to przypominam sobie tamtą scenę.

Trzydzieści lat od "braku Teleranka" - i dwadzieścia dwa odkąd można o tym pisać - kształtuje się zmitologizowany obraz tamtych lat. Jedni oskarżają generała o zdławienie niepodległościowego ruchu, inni bronią go mówiąc o groźbie rozlewu krwi. Sam fakt czającego się tuż-tuż narodowego powstania wydaje się poza dyskusją.

Włożę więc kij w mrowisko. Czy naprawdę tak było?

Owszem, na tle "elit" PZPR Jaruzelski się wyróżniał. Jakim cudem wychowanek katolickiej szkoły i przedwojennego harcerstwa, mówiący poprawną polszczyzną abstynent, szlachcic w dodatku, zrobił karierę w "ludowym" wojsku? Kontrast z ledwo piśmiennymi "wicie-rozumicie" o powierzchowności knura był uderzający. Może, gdyby - jak pisze w swojej ostatniej książce - uległ chwili słabości i popełnił samobójstwo, byłby dziś czczony jako bohater, z dorobioną legendą ofiary Moskwy. Może. Tak się jednak nie stało i Wojciech Jaruzelski podjął decyzję, o której dzieci uczą się w szkołach.

Zwolennicy Jaruzelskiego mówią na jego obronę, że stan wojenny przeprowadzono "w rękawiczkach". Ale może po prostu nie było innej potrzeby? LWP wyjechało na ulice głównie jako demonstracja siły. Po drugiej stronie nie było przecież zbrojnej partyzantki, ani choćby konkurencyjnego ośrodka władzy. Nikt poważny (z Kościołem katolickim i "Solidarnością" na czele) nie odmawiał legalności rządowi PRL. Gdyby rzetelnie policzyć, to zmarłych w wyniku niedojechania karetki pogotowia (bo wyłączyli telefony) mogłoby być więcej, niż zamordowanych w "Wujku". Walkę - pomińmy na razie kwestię "o co" - toczył znikomy procent zapaleńców. Zdecydowana większość miała to w *****, patrząc, jakby się najwygodniej urządzić. Brutalne? Niesprawiedliwe?

Czytam słynne 21 postulatów strajkowych, jeszcze sprzed stanu wojennego. Większość to żądanie ulepszonego socjalizmu: podwyżka płac, wolne soboty, wprowadzenie kartek na mięso... Nieliczne żądania "polityczne" to wolne związki zawodowe i "zagwarantowana w Konstytucji PRL wolność słowa" - trochę mało, jak na "ruch niepodległościowy". Że takie były realia, że nie można było żądać niemożliwego? A realny był postulat trzyletniego urlopu macierzyńskiego, z tej samej listy?

Gdy dwóch nastolatków przypadkowo zastrzeliło milicjanta, władze zrobiły z tego "event". Mówi to wiele o prawdziwym rozmiarze sprzeciwu wobec władz. Parafrazując znany dowcip o okupowanej Czechosłowacji - opór przeciw komunizmowi w stanie wojennym miał być, ale się Jaruzelski nie zgodził. Potrafiliśmy (jako naród, bo ja byłem dzieckiem) knuć i drukować na powielaczach gazetki o tym, jaka z tego Jaruzelskiego świnia. Gdzie to mityczne "wieszanie komunistów zamiast liści"?

Wniosek jest prosty: ludzie chcieli socjalizmu i chcieli PRL-u. To było ich państwo. "Walka o niepodległość i godność" to wygodny mit sprzedawany kolejnym pokoleniom. Tak samo "walczyli" niewolnicy na plantacji bawełny. Niewolnik nie wyobrażał sobie życia poza nią, więc nie walczył o wolność, ale o wygodniejszą pryczę i pełniejszą miskę. W sumie gdyby nadzorcy trochę rzadziej bili pejczem, a kuchnia lepiej karmiła, to na plantacji da się żyć, nie?

Współczesne podejście do generała Jaruzelskiego, stanu wojennego i w ogóle PRL wydaje mi się więc lekko schizofreniczne. Uznajemy PRL za legalne, polskie państwo? W takim razie - mówiąc Michnikiem - odpieprzmy się od generała. Czegóż takiego nowego dostarczył stan wojenny? Czołgów na ulicach? Strzelania do ludzi? Wsadzania ich do więzień? Cenzury? Pałowania demonstrantów? Wszystko to w PRL już było. Czymże stan wojenny zasłużył na taką krytykę, skoro nie uznajemy całego PRL za jedną wielką zbrodnię i uzurpację? Jaki sens ma prawnicze badanie legalności dekretu z 13 grudnia? To tak, jakby w Norymberdze sądzić nie za ludobójstwo, ale za nieważne atesty na cyklon B…

Dla mnie rozwiązanie tego dylematu jest boleśnie proste, ale nie do przyjęcia przez zdecydowaną większość rodaków, także tych protestujących pod oknami Barbary Jaruzelskiej. Dla nich Piłsudski, Bierut, Jaruzelski i Wałęsa to ciąg portretów w jednakowych ramkach - dla mnie PRL to czarna dziura w suwerennej państwowości. Ani Kongresówki, ani Priwislanskowo Kraja (nie mówiąc o Generalgouvernement) nie uznajemy za polskie państwa - dlaczego tej samej miary nie przykładamy do "Polski Ludowej"? Przecież we wszystkich tych tworach były szkoły z językiem polskim, polska policja, polskojęzyczne gazety…

Jest jednak coś jeszcze. Choć w PRL-u żyłem stosunkowo krótko, to wspominam go jak najgorzej. Do dziś nienawidzę kolejek, gdziekolwiek i po cokolwiek. Pamiętam wszechobecne dziadostwo i upodlenie we wszystkich możliwych instytucjach. Jako dziecko z rzadką chorobą skóry musiałem uzyskać specjalne zezwolenie na zakup normalnego proszku do prania. Ludzie umierali z braku leków dostępnych na Zachodzie w każdej aptece. Tępy robol wykonujący tzw. fuchy traktował cię jak śmiecia, perfidnie wykorzystując sytuację na rynku. Sklepowe w mięsnym przeganiały moją Babcię - i wszystkie cudze babcie - czekające na "rzucenie towaru", zawstydzając zachowaniem aufzejerki z Auschwitz. Pamiętam deskę przybitą specjalnie do ściany sklepu w taki sposób, by starsze panie przypadkiem nie przycupnęły na parapecie - a niech bydło stoi za drzwiami i nie razi pięknych oczu ekspedientek.

Oczywiście po 1989 roku deska w cudowny sposób zniknęła z parapetu, sklepowe nauczyły się mówić "dzień dobry" i "dziękuję" oraz wyprały sobie fartuchy. Jednak pozostaje faktem, że zapamiętałem dzieciństwo i dorastanie jako czas syfu, dziadostwa i totalnego upodlenia. Takie wspomnienia przekażę wnukom, jeśli będę je miał.

Kogo mam jednak za to winić? Jaruzelskiego? Dawnych prominentów i kapusiów, którym mój kraj zapewnił nietykalność i pogodną, dostatnią starość?

A może te sklepowe i miliony ludzi, które w tym uczestniczyły przez pół wieku?

Uczestniczyły? Czytając codzienne wiadomości nie wiem, czy czas przeszły jest właściwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz