środa, 2 marca 2011

Było licencjatów wielu

"Maturę - haaa... - nie każdy musi mieć..." - mawiała z charakterystycznym sapnięciem profesor Szczepańska, matematyczka z mojego liceum. I chociaż sam matematycznym orłem nie jestem, wypada mi się z panią profesor zgodzić.

Niestety, od mojej matury świat poszedł do przodu, "postęp postępuje", i teraz nie tylko maturę, ale i dyplom każdy musi mieć. Choćby był to bezwartościowy świstek, dumnie figuruje w niemal każdym CV.

Ma to jednak swoje konsekwencje.

Media zachłysnęły się niedawno wynikami badań przeprowadzonych wspólnie przez Bibliotekę Narodową i OBOP. Otóż okazało się, że 56% Polaków nie czyta książek - a do "książek", co ważne, zaliczono w tym badaniu albumy i poradniki kucharskie. Co więcej, Polacy nie czytają nawet stron internetowych wymagających więcej niż dwóch kliknięć (czyli mój blog jeszcze się nie łapie). Zaledwie 12% badanych przeczytało w ubiegłym roku więcej, niż 6 książek.

Szczególne zaniepokojenie badaczy wzbudził jednak fakt, że książek nie czyta aż co piąty Polak z wyższym wykształceniem, w tym pełniący funkcje kierownicze.

Dziwi to kogoś? Mnie to nie dziwi. Zanim wyobrazisz sobie nieczytających profesorów i wtórnie niepiśmiennych dyrektorów przedsiębiorstw, zastanów się, kto to taki ten "wyżej wykształcony" i "kierownik". Dla statystyka kierownikiem jest "menedżer do spraw kluczowych klientów", ale jego kolega "handlowiec", mimo identycznego zakresu obowiązków - już nie. Dla statystyka nie ma różnicy między magistrem filozofii po Uniwersytecie Warszawskim, a licencjatem kosmetologii z Wyższej Szkoły Zawodowej w Czarnej Dziurze, powiat hrubieszowski.*

Nie wartościuję: licencjat kosmetologii ma (poza idiotycznym tytułem) twardy, porządny zawód, a "mgr" - o ile nie zostanie na uczelni kształcić kolejnych bezrobotnych - może sprzedawać frytki w budce przed czarnodziurską Alma Mater. Faktem jest jednak, że studia filozoficzne rozwiną czytelnicze potrzeby bardziej, niż - by zostawić już w spokoju tę nieszczęsną kosmetologię - licencjat z marketingu i zarządzania.

Rozwiną, bo sam nawyk czytania bierze się z domu i albo się go ma, albo nie. Moja babcia, świetna krawcowa, czytała całe życie - w przeciwieństwie do znanych mi doktorów renomowanej uczelni. Dyplom nie ma tu nic do rzeczy, zwłaszcza w kraju z inflacją dyplomów.

I tu jest pies pogrzebany: biadanie nad miernym czytelnictwem i ogólnie erudycją osób z dyplomem jest hipokryzją, jeśli wcześniej pozwalało się (i pozwala nadal) na rozdawanie dyplomów na lewo i prawo.

To jakby przymknąć oko na fabryczny brak hamulców w samochodach - ba, ustawowo zezwolić na taką oszczędność i uznać ją za normę - a potem dziwić się, że wzrosła liczba wypadków.

Można się oczywiście śmiać z sondażu opublikowanego kiedyś w "Newsweeku", według którego tylko 66% Polaków wie, że Ziemia nie jest centrum wszechświata (a 11% nie jest pewnych). Można się pośmiać z ulicznych sond, według których w 1991 roku w Niemczech upadła Trzecia Rzesza. Ale co tam sondy: mój znajomy teolog dowiedział się niedawno od egzaminowanej studentki pedagogiki, że Księga Wyjścia opisuje wyprowadzenie chrześcijan z Egiptu przez Jezusa... Kopiowanie prac zaliczeniowych - już nie od mądrzejszego kolegi, ale z Wikipedii - staje się powoli normą, o ile już nią nie jest.

Takie "kwiatki" nie są jednak przejawem nieuctwa tej czy innej osoby, ale świadczą o szerszym zjawisku. Właśnie o inflacji wykształcenia. Kiedyś panienka od Księgi Wyjścia nie pomyślałaby nawet o pójściu na studia, tylko zdobyła nieprzekraczający jej możliwości zawód lub została bogato wydana za mąż. Tłumy dziewiętnastolatków nie szturmowałyby dziekanatów "marketingu i zarządzania", gdyby ktoś im nie wmówił, że wtedy będą bardziej wartościowymi ludźmi.

(Przy okazji polecam artykuł mojego kolegi, profesora Adama Wielomskiego; znajdziesz go klikając w TEN LINK. Baaardzo ciekawe obserwacje, w dodatku pochodzące od praktyka.)

Wmówiono więc tysiącom młodych ludzi opuszczających szkoły średnie, że nie tylko "maturę - haaa... - każdy musi mieć", ale że dodatkowo każdy musi mieć jeszcze dyplom wyższej uczelni. Był popyt, pojawiła się więc podaż. W każdym mieście pojawiła się więc "wyższa szkoła zawodowa" lub choćby "koledż". Dawne "wyższe szkoły pedagogiczne" to dziś "akademie", a dawne "akademie" to "uniwersytety przymiotnikowe". Zastanawiałem się nawet, czy - konsekwentnie - dyplomy starych uniwersytetów nie zostaną awansowane na "Nagrody Nobla", ale tu zdaje się jakieś prawa mają Szwedzi.

Kiedyś młodzież opuszczała rodzinne pielesze, by zdobywać mądrość i obycie w Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu czy Warszawie. Kto nie miał szczęścia urodzić się w jednym z takich miast, zarazem uczył się samodzielnego życia na stancji lub w akademiku. Dziś dyplom magistra można zdobyć w takich bogato wyposażonych w biblioteki, teatry i pozostałe kulturalne zaplecze tradycyjnych ośrodkach akademickich jak Wołomin, Ryki czy Józefów. Nie mam nic do tych miejscowości, jednak pięć lat studiów to chyba jednak coś więcej niż słuchanie wykładów i wkuwanie podręczników. Ostatecznie to można robić także on-line.

Można więc mieć dyplom, ale nie mieć nawyku czytania. Pal jednak sześć czytanie. A kojarzenie faktów, znajdowanie analogii, posiadanie własnych (!) poglądów i umiejętność ich uzasadnienia? Można należeć statystycznie do inteligentów, ale nie mieć inteligencji: "zdolności do postrzegania, analizy i optymalnej adaptacji do zmian otoczenia". Można mieć dwa fakultety, ale nie umieć się zachować w grupie. Można mieć formalnie wyższe wykształcenie i nie mieć podstawowych umiejętności społecznych.

Za kilkanaście lat - o ile ten świat jeszcze tyle potrwa - właśnie takich będziemy mieli wykładowców, szefów, urzędników i polityków. Już zaczynamy takich mieć - ale wciąż jeszcze możemy się temu dziwić. Dziś możemy się śmiać z gaf prezydenta, z bełkotu w urzędniczych pismach, z nowomowy w kazaniach. Za 10-15-20 lat może się okazać, że już nie ma się kto śmiać razem z nami, bo nikt nie czyta niczego, co jest dłuższe od wpisu na Twitterze.

Nic to, że nie czyta: gorzej, że nie rozumie, bo nie myśli samodzielnie. 

Ten felieton miał 878 wyrazów, czyli więcej, niż opis koncertu Jankiela z "Pana Tadeusza". Przeczytałeś? Gratuluję!


*Skoro jesteśmy przy licencjacie: w Citibanku (w którym chyba wszyscy pracownicy mają jakiś dyplom) wyższe wykształcenie klienta wpisuje się do jego danych jako "magistrat"...

2 komentarze:

  1. Oświata stała się gigantycznym second handem. Wystarczy parę deko punktów na świadectwie maturalnym i otwierają się podwoje nie tylko prowincjonalnych uczelni. Dalej już tylko z górki: 12 zł od strony i stajemy się dumnymi "autorami" pracy licencjackiej. Zaledwie parę złotych więcej dzieli nas od kupienia tytułu magistra. Przykre jest to, że kramarzami są m.in. nauczyciele (także ci akademiccy).
    Dziś można uzyskać świadectwo - niegdyś dojrzałości - dzięki wypracowaniu na min. 250 słów, w praktyce oznacza to bełkotliwy wywód na temat podanego fragmentu tekstu. Po co czytać, skoro wystarczy transkrypcja, którą później egzaminator przeliczy na punkty. Przepraszam za osobistą dygresję, ale nasz system edukacji produkuje debili, którzy spośród trzech opcji w ankiecie najchętniej wybierają 'nie wiem', znają tylko dwa przymiotniki wartościujące: fajny i zajebisty, a zdania nie zbudują, bez wytrychów na 'k' i 'ch'. A najlepsze jest to, że od 18 roku życia mają czynne prawo wyborcze.
    Pozdrawiam M.

    OdpowiedzUsuń
  2. A trudne sprawy, skomplikowane lub nieprawdopodobne i zaskakujące, okrelane są jako MASAKRA. Choć, jeśli już, bardziej pasowałoby słowo makabra. Ale jeśli ta makabra się nie skończy, to jakaś masakra nastąpi na pewno.

    OdpowiedzUsuń